Religia i wyobraźnia Terry'ego Gilliama.
Nazywa się ten film peanem na cześć wyobraźni. Jej siły, potęgi, nieskrępowania. Nic w tym dziwnego – wszak reżyser tego obrazu to sam Terry Gilliam. Członek legendarnej grupy Monty Pythona i twórca filmów „wyjątkowo odjechanych”, takich jak „Brazil”, „Las Vegas Parano”, czy „12 małp”.
Co jednak ciekawe, świat wyobraźni, do którego wchodzą poszczególni bohaterowie „Parnassusa”, bardzo często utkany jest z motywów (symboli) religijnych. Po przejściu przez tajemnicze lustro ich oczom wcale nie ukazuje się baśniowa świat Alicji z krainy czarów, a miejsca i postacie znane z różnych wierzeń i religii.
Budda, starogrecki Styks, biblijna drabina sięgająca nieba… - raz po raz natykamy się tu na podobne elementy (archetypy), rodem ze zbiorowej nieświadomości opisanej przez Carla Gustawa Junga. Wszak to ona miała być źródłem wszelkich mitów i świętych opowieści.
Bardzo ciekawi są także główni bohaterowie tego filmu. Tytułowy Parnassus (Christopher Plummer) w młodości był buddyjskim mnichem. Na starość przypomina jednak hinduskiego mędrca, a przecież na jednej z rycin, którą jest nam dane oglądać, upozowany jest na… zmartwychwstałego Chrystusa.
Przed wiekami Parnassus zawarł pakt z diabłem, dzięki czemu może żyć wiecznie i snuć świętą, wschodnią opowieść (jej opowiadanie ma gwarantować światu istnienie). Niestety, w XXI wieku nikt już nie chce jej słuchać. Sacrum nie interesuje zlaicyzowanych ludzi Zachodu, nawet jeśli podane jest im w przystępnej formie przedstawienia teatralnego. A właśnie w taki sposób próbuje dotrzeć do nich tytułowy bohater.
W jego objazdowej trupie znajdują się jeszcze dwaj aktorzy (jeden gra Merkurego, drugi diabełka), oraz aktorka, wcielająca się np. w Wenus z obrazu Botticcellego. Z czasem dołączy do nich jeszcze ktoś, od początku przywodzący na myśl Judasza.
Inspiracje mitami, moralitetami i świętymi księgami różnych religii są tu ewidentne (raz po raz ktoś trafia na pustynię, na której dokonuje się kuszenie). To z pewnością największa wartość tego filmu. A jest przecież także i iście pythonowski humor. Andrew Garfield przebrany za kobietę wygląda przezabawnie, a przy tym niemal identycznie, jak John Clesee, czy Terry Jones, kiedy wcielali się w brytyjskie matrony w telewizyjnym „Latającym Cyrku Monty Pytona”. Jest też absurdalny taniec angielskich policjantów, czy charakterystyczne (teraz już komputerowe) animacje, w stylu który Gilliam wykreował dekady temu.
Z pewnością nakręcony w 2009 roku „Parnassus” nie jest filmem tak błyskotliwym i genialnym, jak „Fisher King” z roku 1991, ale tematyka obu tych obrazów jest do siebie bardzo zbliżona i myślę, że warto go obejrzeć. Chociażby po to, by dowiedzieć się, co utracili i o czym marzą ludzie Zachodu.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.