Dowód na to, jak bardzo, w dzisiejszym zsekularyzowanym świecie, potrzebujemy mitów, świętych tekstów, a nawet baśni.
Arcyciekawa książka ukazała się ostatnio na naszym rynku wydawniczym. Wielka, współczesna, amerykańska powieść. Tak - tym właśnie są „Niksy” Nathana Hilla. Próbą opisania i zrozumienia Stanów Zjednoczonych na przestrzeni ostatniego półwiecza. Próbą ambitną i, co najważniejsze, udaną.
Polityka, popkultura, ekonomia, świat mediów… - wszystko ty miesza i przenika się ze sobą, a nam, czytelnikom, dane jest wędrować przez kolejne amerykańskie dekady, by wreszcie wylądować w wirtualnej rzeczywistości, gdzie jeden z bohaterów/awatarów, dokonuje małej rewolucji, stając się swoistym e-Buddą, e-Gandhim, czy też e-Jezusem.
Najważniejsze w „Niksach” są jednak wierzenia ludów północy. Wszak już sam tytuł książki przywołuje mityczne niksy - demoniczne stworzenia, znane „Germanom kontynentalnym, Skandynawom oraz Anglosasom” – jak dowodzi Artur Szrejter w „Bestiariuszu germańskim”.
W książce Hilla nie brakuję więc także wątków religijnych. Co więcej, to one wydają się być kluczem do zrozumienia wszystkich rodzinnych tajemnic, które rozwikłać próbuje Samuel – główny bohater powieści.
Słynny religioznawca Joseph Campbell twierdził, że mity są swego rodzaju metaforami, po rozszyfrowaniu których nasze życie staje się lepsze i nabiera większego sensu. „Niksy” na swój sposób ilustrują tę tezę. Są dowodem na to, jak bardzo, w dzisiejszym zsekularyzowanym świecie, potrzebujemy mitów, świętych tekstów, a nawet baśniowych opowieści (wszak powieściowa niksa, pojawia się niczym bajkowy Rumpelstilzchen, który, wg. przywoływanego tu już Artura Szrejtera, także ma „pochodzenie mityczne”).
Ale Nathan Hill, raz po raz, przestrzega nas także przed uleganiem religijnym modom. W bardzo ironiczny sposób pisze chociażby o hippisach i kontestatorach zapatrzonych w duchowość Wschodu.
Dostaje się tu np. słynnemu poecie Allenowi Ginsbergowi i jego buddyjskim „odlotom”. Świetnie parodiuje go jeden z bohaterów powieści, Sebastian, który wmawia wszystkim wokoło, że uczył się medytacji w Indiach od tybetańskich mnichów i przywiózł stamtąd świętą mantrę maarr, choć tak naprawdę nigdy tam nie był. W pewnym momencie wyznaje bowiem: - Czytałem o tym w „National Geographic”. I to nie byli tybetańscy mnisi. Wydaje mi się, gdy się teraz nad tym zastanawiam, że to był artykuł o plemieniu Aborygenów w Australii…
Podobnych religijnych i mitycznych smaczków znaleźć można w „Niksach” znacznie więcej.
Fragment powieści przeczytają Państwo tutaj