Joe Wirght należy do tych reżyserów, na których filmy się czeka. Opowiada rzetelnie, zawsze z pomysłem. Jego filmy są zawsze ucztą dla oka. Czasami to jednak nie wystarcza.
„Czas mroku” to kronika trzech tygodni, podczas których rząd Jej Królewskiej Mości decydował czy podjąć walkę z hitlerowskimi Niemcami, czy raczej rozmowy pokojowe. Oczywiście główną postacią jest Winston Churchill, nowy premier.
Na tym stanowisku nie chce go jednak nawet własna partia (oglądamy spotkanie, którego uczestnicy są wizją następcy Neville'a Chmberlaina przerażeni).
Churchill sam jest swojej opinii winien. Pierwszego dnia pracy doprowadza do łez swoją sekretarkę. Nawet jego żona, kobieta wiernie mu towarzysząca, stwierdza, że jego maniery są coraz gorsze. Na dodatek Churchill sam stara się o to, by w jego gabinecie wojennym byli wszyscy najwięksi przeciwnicy.
Ma on jednak również silną osobowość, donośny głos i jest przekonany o swojej racji.
Bo trzeba od razu zaznaczyć – ten film ma tylko jednego prawdziwego bohatera. Widzowie nie mogą też mieć wątpliwości, że pomimo wszystkich wad, jest to postać pozytywna. Historia zresztą przyznała Churchillowi rację, choć nawet wyborcy nie mieli co do jego postawy pewności (przeprowadził Wielką Brytanie przez wojnę, ale partia konserwatywna pod jego przywództwem poniosła dotkliwą porażkę w wyborach w 1945 roku).
Gary Oldman, ukryty pod tonami charakteryzacji, tworzy wspaniałą kreację. Jest dobroduszny, pełen dystansu i autoironii, ale również i pasji. Przekonany do drogi, którą wybrał, ale ma również swoje chwile zwątpienia. Bywa zabawny, ale w chwilach furii przerażający. Oczywiście zawsze ma rację.
Wizualnie film również jest znakomity. Obrazy budują jego nastrój, zmieniają klimat poszczególnych scen. Pokazują, jak normalność miesza się ze świadomością zagrożenia, jak w scenie, w której jazda kamery zaczyna się na straganie z kwiatami, by po chwili pokazać worki z piaskiem ułożone wzdłuż ścian dla umocnienia budynków. Odsłaniają również grozę wojny. Jak wtedy, gdy w jednym ujęciu, z lotu ptaka, obserwujemy uchodźców, by po chwili pokazać drogę wzdłuż której szli po bombardowaniu. To robi wrażenie.
Dramatu jednak w tym filmie mało. Oponenci Chruchilla wypadają przy nim blado. Nie są ani w połowie tak ciekawymi postaciami, jak główny bohater (właściwie ograniczają się do ministra spraw zagranicznych – lorda Halifaxa i – wiecznie knującego – byłego premiera Chamberlaina). Przywódca opozycji – Clement Atlee – pojawia się w filmie w jednej scenie.
Oglądamy więc właściwie benefis Gary'ego Oldmana. Jego bohater ciągle przemawia. Trudno za nim nie podążać. Byłoby jednak ciekawiej gdyby miał jakichś ciekawych oponentów.
Zwrotów akcji też nie ma zbyt wiele. Wszystko toczy się dosyć schematycznie.
Laurki bywają nudne. Ta jest przynajmniej efektowna.
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.
Trend ten rozpoczął się po agresji Kremla na Ukrainę. A w USA...