Nowe wiersze Jana Polkowskiego są jak dekoracje z papier-mache...
Niemiecki poeta Hans Magnus Enzensberger stwierdził kiedyś, że w każdym demokratycznym państwie ilość osób zainteresowanych poezją jest stała i wynosi 1354. Oznaczałoby to, że w Polsce jeden czytelnik wierszy przypada na 28 tys. obywateli.
Biorąc pod uwagę średnią sprzedaż „Gościa Niedzielnego”, można mieć nadzieję, że niniejszy felieton przeczyta… pięć osób. Cóż, dobre i to. Żyjemy przecież w epoce popkultury. Kiedy pod koniec ubiegłego roku, po wielu miesiącach lekturowej przerwy, postanowiłem sprawdzić, co się dzieje w polskiej poezji, usłyszałem od aktywnych twórczo kolegów po klawiaturze: – Daj spokój. Nie ma już nic. Wydawnictwa przestały publikować wiersze, bo to się im po prostu nie opłacało.
Nie uwierzyłem. Udałem się do najbliższego empiku z zamiarem odnalezienia tzw. półki z poezją. Okazało się, że półka z poezją, owszem, jest, tyle że stoją na niej dzieła Krzysztofa Daukszewicza i Agnieszki Osieckiej. Oraz zbiory aforyzmów, głównie o tematyce erotycznej. Natychmiast przypomniała mi się scena z komedii „Kogel mogel”, w której pani z miasta pyta właścicielkę gospodarstwa agroturystycznego, czy w domu jest toaleta. – Jest, a jakże, a co ma nie być – odpowiada gospodyni i prowadzi wczasowiczkę do zagraconego pomieszczenia z nieczynnym węzłem sanitarnym.
Podobną rolę odgrywa półka z poezją w empiku. Jest po to, żeby ludzie nie myśleli, że to byle jaki salon, którego nie stać na taką półkę. Ale aby kupić wartościowy tom wierszy, i tak trzeba pobiec do wychodka, czyli do komputera, i złożyć zamówienie przez internet w niszowej oficynie. Właśnie tą drogą udało mi się niedawno kupić „Cantus” – nową książkę poetycką Jana Polkowskiego.
W latach 80. XX wieku Polkowski był jednym z najważniejszych polskich poetów. W swoich minimalistycznych wierszach podejmował tematy polskości, wiary, rodziny. Mówiąc ściszonym głosem, trafiał w sedno świadomości ludzi udręczonych stanem wojennym. Jego utwory były jak świece zapalane w oknach i na miejscach męczeństwa. Z pozoru proste i oszczędne, oświetlały mrok komunistycznej okupacji, dawały ciepło i nadzieję, że ofiary nie pójdą na marne. Obecne w nich nawiązania do kultury europejskiej nie redukowały doświadczenia „tu i teraz”, autentycznego, jednostkowego bólu, który przeradzał się w zbiorową tęsknotę do wolności. To osadzenie w konkretnym życiowym dramacie było siłą wierszy Polkowskiego. Czuło się, że nie chodzi w nich o estetyczne fajerwerki, lecz o prawdę; że są świadomie i konsekwentnie okrajane ze zbędnych słów i metafor, by odsłonić to, co rzeczywiste.
„Więcej pokory, mniej poezji,/ ani słowa/ dla niej” – pisał poeta, balansując na granicy między mową a milczeniem. Filozofia poezji, która zamiast chełpić się własnym pięknem, próbuje wyrazić los trzciny nadłamanej, czyniła wiersze Polkowskiego coraz prostszymi, coraz bardziej esencjonalnymi. Aż wreszcie autor „Elegii z Tymowskich Gór” zamilkł całkowicie, co było naturalnym i pięknym świadectwem wierności poetyckiemu powołaniu. Szedł swoją poetycką drogą, nie wiedząc, dokąd go ona doprowadzi. Doprowadziła go do ciszy. To spektakularne milczenie było dla mnie wielkim zwycięstwem poezji. Znakiem, że jest ona czymś znacznie głębszym niż językowa gra, estetyczna zabawka. Że jest w stanie naprawdę podążać drogami „wzniosłymi i ukrytymi”, które są tajemnicą Boga. Mimo to z entuzjazmem przyjąłem wiadomość, że Polkowski wraca po blisko dwudziestu latach z tomem nowych wierszy. Czyżby ponownie otrzymał misję szukania prawdy?
Nic z tych rzeczy. Wiersze z tomu „Cantus” porażają wielosłowiem i duchową pustką. Za wszelką cenę chcą się podobać. Są jak dekoracje z papier-mâché albo jak pieśni sztucznego słowika, który w baśni Andersena błyszczał na dworze chińskiego cesarza. Nie chodzi o to, że nie mówią już o Polsce. Chodzi o to, że ich źródłem jest estetyka, a nie rzeczywistość. Jako żywo przypominają egzaltowane epifanie Adama Zagajewskiego, pełne opisów letnich spacerów po starannie przystrzyżonym parku.
Ten odwrót od rzeczywistości jest klęską nie tylko Polkowskiego, ale i całej polskiej poezji. Każdy z naszych najwybitniejszych twórców był wierny bardzo konkretnemu, duchowemu lub etycznemu doświadczeniu. W wierszach Zbigniewa Herberta taką funkcję pełni wywiedziona z polskiej historii niezłomność, u Jana Twardowskiego jest żywa wiara, u Tadeusza Różewicza – metafizyczna pustka, u Czesława Miłosza – napięcie między zmysłowym światem a niemożliwością opisu, u Jarosława Marka Rymkiewicza – śmierć nicująca wszelkie stworzenie. Właśnie te motywy są w ich twórczości najważniejsze, bo niewygodne, rodzące wewnętrzne konflikty, wzbudzające niepokój czytelnika. „Czymże może być tomik „Cantus”?
Czyż nie nadzieją dla wszystkich tych, którzy czują, że w sztuce zdarzyło się coś złego?” – zachwyca się na łamach „Rzeczpospolitej” Andrzej Horubała. Ma rację, kiedy sugeruje, że „podnoszenie do rangi mistycznych przeżyć ciężkiego kaca poety nie wyczerpuje naszych doświadczeń”. Ale czy odświętne frazy powracającego po latach Polkowskiego wystarczą, by zrównoważyć poetycki naturalizm? Nie sądzę. Wbrew opiniom pięknoduchów, wciąż obowiązuje stare hasło Józefa Mackiewicza: tylko prawda jest ciekawa. Zwłaszcza w poezji.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.