Terry Gilliam próbował nakręcić swój film o Don Kichocie przez niemal 30 lat. Projekt ten doczekał się nawet miana najbardziej pechowego w dziejach kina.
Producenci się wycofywali, aktorzy umierali, a kiedy zdjęcia nareszcie ruszały, wtedy siły natury wkraczały do akcji, niszcząc np. kosztowne dekoracje, czy sprzęt zgromadzony na planie. Swego czasu powstał nawet na ten temat świetny dokument pt. „Zagubiony w La Manchy”, w którym Keith Fulton i Louis Pepe ze zgrozą przyglądali się gilliamowskiej film-katastrofie.
A jednak reżyser takich dzieł jak „Fisher King”, czy „Parnassus” dopiął swego i ukończył film. Co prawda, krótko po premierze, stracił do niego jakiekolwiek prawa, ale wciąż jest przecież twórcą tego niezwykłego dzieła i to w jego filmografii, przy roku 2018, będzie widniał tytuł „The Man Who Killed Don Quixote”.
Jaki jest ten film? Zaskakująco dobrze „poskładany”. Używam tego określenia, bo Gilliam złożył go z kliku różnych elementów, warstw, pomysłów. Mamy tu więc studencką ekranizację klasycznej powieści Cervantesa, której przed laty dokonał Toby (Adam Driver). Teraz, już jako uznany twórca filmów reklamowych, wraca do Hiszpanii i, ku swojemu przerażeniu, odkrywa, że człowiek, który wtedy zagrał u niego Don Kichota, dziś… faktycznie uważa się za błędnego rycerza.
Don Kichot (w tej roli znakomity Jonathan Pryce), zmusza Toby’ego, by ten towarzyszył mu jako giermek i choć mamy XXI wieku, to, co przydarza się bohaterom, do złudzenia przypomina przygody z dzieła Cervantesa.
Sen to? Baśń? Urojenia? Przeciągający się w nieskończoność bal maskowy? A może plan jakiegoś filmu kostiumowego?
Gilliam raz po raz myli tropy, a przy okazji opowiada także o sobie i o tym, co przeżył przez ostatnie 30 lat. Z ekranu pada np. określenie „passion project”, zaś gdy ekipa kręcąca reklamę zmuszona jest na jakiś czas przerwać zdjęcia, ktoś dowcipnie proponuje, by się tym nie przejmować i uznać to, po prostu, za wyraz Bożej woli.
Zresztą humor jest jednym z największych atutów tego filmu, ale to akurat dziwić nie może. Wszak reżyser to członek legendarnej, komediowej grupy Monty Pytona. Są więc typowe pythonowskie gagi (kobiety z brodami – niczym w „Żywocie Briana”), ale, co zaskakujące, momentami pythonowsko szarżuje także Jonathan Pryce. Ma się wtedy wrażenie, że to jakiś brakujący, zagubiony Python, który odnalazł się po latach.
Od lat z Gilliamem współpracuje operator Nicola Pecorini, który jednak tym razem przeszedł samego siebie. Bo „Człowiek który zabił Don Kichota” to jeden z najpiękniej sfotografowanych filmów ostatniej dekady. I choć obraz ten dopiero niedawno wszedł na nasze ekrany, już teraz uznać go można za jeden z Filmów wszech czasów. Wszak w świadomości kinomanów istniał już od roku 1989. Funkcjonował w niej „jako utwór mityczny, niczym koronny projekt Gaudiego żył swoją domniemaną, acz wiecznie nieukończoną wielkością” – jak pisał o nim Wojciech Kuczok.
*
Tekst z cyklu Filmy wszech czasów