Zanim powstał „Hobbit”

Reżyser „Tolkiena” szuka genezy dzieła pisarza w zdarzeniach z jego dzieciństwa i młodości. Takie ujęcie jest intrygujące, ale łatwo w nim o nadinterpretację.

W pewnej norze ziemnej mieszkał sobie pewien hobbit – to niepozorne zdanie zwykło się uważać niemal za początek nowej ery w literaturze, a na pewno za rozpoczęcie najważniejszego etapu w literackiej biografii Johna Ronalda Reuela Tolkiena. Przyszło ono ni stąd, ni zowąd do wykładowcy z Oksfordu, kiedy przy oknie w gabinecie poprawiał prace swoich studentów. Napisał je na wolnej stronie jednej z prac, nie domyślając się nawet, że rozwinie się ono w opowieść, którą będą zaczytywać się kolejne pokolenia. Że z pozoru niewinna baśń, jaką był „Hobbit”, doczeka się kontynuacji w postaci monumentalnego cyklu „Władca Pierścieni”. Że powstanie z tego misternie utkany świat, z bohaterami, którzy władać będą specjalnie dla nich stworzonymi językami. Świat ze szczegółowo obmyśloną topografią, własną mitologią, a nawet… historią zbawienia. I to wszystko przez to jedno zdanie.

Wycinek biografii

To właśnie zdanie, które dla wielu miłośników Tolkiena jest zaledwie punktem wyjścia dla tego, co najważniejsze w życiorysie twórcy, w filmie Dome Karukoskiego stanowi punkt dojścia. Tytuł „Tolkien” jest więc nieco mylący. Sugeruje bowiem, że będziemy mieli do czynienia z możliwie pełnym ujęciem biografii pisarza. Tymczasem na ekranie oglądamy zaledwie jej mały wycinek – dzieciństwo i młodość. Moment stworzenia wspomnianego zdania jest ostatnią sceną filmu Karukoskiego. To ważne, bo ustawia perspektywę całości: wszystko, co było wcześniej, miało do tego momentu prowadzić. Można więc ów film interpretować jako poszukiwanie genezy dzieła Tolkiena w faktach z jego życia. Takie ujęcie tematu jest oczywiście intrygujące, ale łatwo też przy nim o nadinterpretację.

Filmowa historia rozpoczyna się w momencie, kiedy John wraz z matką i bratem (ojciec już wtedy nie żyje) opuszcza wiejską idyllę na przedmieściach Birmingham i przeprowadza się do miasta. „Zapamiętaj ten obraz” – słyszymy z ekranu, a widz od razu przenosi się myślą do baśniowego Shire z książek Tolkiena. Wyobraźnię bohatera kształtują też historie opowiadane wieczorami przez matkę, które w głowie Johna zmieniają się w fantastyczne obrazy. Matka jednak wkrótce umiera, a sieroty, dzięki staraniom jej przyjaciela – ks. Francisa Morgana – trafiają pod opiekę pani Faulkner, prowadzącej pensjonat dla młodzieży. To w jej domu Tolkien poznaje Edith, swoją przyszłą żonę. W tym czasie (tak wynika z filmu, choć w rzeczywistości miało to miejsce znacznie wcześniej) rozpoczyna również naukę w elitarnej szkole King Edward’s. Wraz z przyjaciółmi zakłada T.C.B.S. (Tea Club – Barrovian Society), nieformalne stowarzyszenie, w którym przy herbacie będą dyskutować o literaturze i innych dziedzinach sztuki.

O miłości i przyjaźni

Wątek szkolnej przyjaźni, która staje się przyjaźnią na śmierć i życie, stanowi – wraz z wątkiem miłosnym – główną oś fabularną filmu „Tolkien”. Nie da się ukryć, że klimatem przypomina on inne obrazy traktujące o elitarnych brytyjskich szkołach, ze słynnym „Stowarzyszeniem Umarłych Poetów” na czele. W scenach szkolnych mniej tu jednak dramatyzmu, bo profesorowie okazują się bardziej wyrozumiali dla uczniowskich wybryków niż w filmie Petera Weira. Większy potencjał dramatyczny – nie do końca chyba jednak wykorzystany przez reżysera – tkwi za to w wątku miłosnym: Oto niepełnoletni Tolkien otrzymał od ks. Morgana zakaz widywania się z Edith aż do osiągnięcia pełnoletności, czyli 21. roku życia. W praktyce oznacza to ponad trzy lata rozłąki. Po tym czasie okazuje się, że Edith jest już zaręczona z innym mężczyzną, który „był dla niej dobry”. Jednak ponowne spotkanie z Tolkienem sprawia, że dziewczyna zmienia decyzję. Odtąd John i Edith będą już ze sobą na zawsze, a ich miłość zostanie przez pisarza po latach zmitologizowana w „Silmarillionie”, w postaciach Berena i Lúthien.

W filmie zmiana decyzji Edith dokonuje się w chwili, gdy Tolkien wyrusza na wojnę, co też jest biograficznym przekłamaniem – w rzeczywistości wojenny epizod pisarza miał miejsce już po ślubie. Być może właśnie tego typu przeinaczenia sprawiły, że spadkobiercy Tolkiena odcięli się od obrazu Karukoskiego. W specjalnie wydanym komunikacie oświadczyli, że „nie zaakceptowali, nie autoryzowali ani nie brali udziału w tworzeniu filmu” oraz „w żaden sposób nie wspierają filmu ani treści, które się w nim znalazły”. Trudno wyobrazić sobie inny powód, skoro pisarz został na ekranie przedstawiony bardzo pozytywnie. Czasami widz może się wręcz zastanawiać, czy ten wizerunek nie jest nieco przesłodzony.

Pierwsza wojna w Mordorze

Dużym atutem „Tolkiena” Karukoskiego są ładne zdjęcia i dobra muzyka. Świetnie spisał się odtwórca głównej roli Nicholas Hoult, a Lily Collins jako Edith też ma w sobie dużo wdzięku. Sporo w filmie ciepłego humoru i scen, które pozostają w pamięci. Jak choćby ta z restauracji, gdy Edith chwyta dłoń Johna, ucząc go, że o wyjątkowości słowa nie decyduje jego brzmienie, ale znaczenie, które z nim kojarzymy. Mądra i zabawna jednocześnie jest też scena dialogu Tolkiena z profesorem Wrightem, którego przyszły pisarz próbuje przekonać, żeby przyjął go do swojej grupy na filologii. Fascynacja językiem, jego pięknem, a także odkrywanie roli, jaką opowieść odgrywa w życiu człowieka, okazują się jednymi z najważniejszych tematów filmu. I trzeba przyznać, że zostały one przedstawione przekonująco.

Nie przekonują natomiast obrazy I wojny światowej, którymi przeplatany jest główny wątek, pojawiający się na zasadzie retrospekcji. O ile lata młodzieńcze przedstawione zostały w konwencji realistycznej, o tyle wojna przypomina scenerię filmów fantasy, z ekranizacją „Władcy Pierścieni” na czele. Reżyser zdaje się sugerować, że to właśnie w wyniku przeżyć wojennych pojawiła się w twórczości Tolkiena wizja Mordoru. Stoi to w sprzeczności z tym, co deklarował sam autor. Oczywiście Karukoski ma prawo deklaracjom pisarza nie dowierzać, jednak powinien swoją opinię uzasadnić czymś więcej niż tylko nachalnymi odniesieniami wizualnymi i sekwencjami efektów specjalnych. Film nie podejmuje też prawie w ogóle tematu religijności Tolkiena – zaledwie sygnalizuje go obecność ks. Morgana, który, mimo surowości, ostatecznie okazuje się bohaterem pozytywnym. Jednak fakt, że pisarz określał siebie mianem „wierzącego rzymskokatolickiego chrześcijanina”, a „Władcę Pierścieni” nazywał „fundamentalnie religijnym i chrześcijańskim dziełem”, domagałby się jakiejś głębszej refleksji.

„Tolkien” może być więc zaledwie wstępem do biografii autora „Hobbita” – wartym obejrzenia, ale nie dającym pełnego obrazu tej postaci. Miejmy nadzieję, że obraz ten uzupełnią kiedyś inne filmy, ukazujące chociażby działalność pisarza w gronie Inklingów, czyli nieformalnej grupy oksfordzkich intelektualistów, do której należał także m.in. Clive Staples Lewis. A przede wszystkim kinowej opowieści domaga się proces powstawania „Władcy Pierścieni”. Życie Tolkiena to temat nie na jeden, ale na wiele filmów. •

Tolkien, reż. Dome Karukoski, wyk.: Nicholas Hoult, Lily Collins, Colm Meaney, Derek Jacobi, Anthony Boyle i in., USA 2019.

«« | « | 1 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Reklama

Reklama