Brytyjskie kino społeczne? Film muzyczny? Klasyczny komedio-dramat?
Gatunkowo różnie można kwalifikować ten film. Najważniejsze, że jest dzieło wybitne i poruszające – także i dziś.
Stephen Daldry nakręcił ten obraz w 2000 roku, momentalnie podbijając serca kinomanów, bo któż z nas nie wzruszy się oglądając na ekranie zmagania 11-letniego Billego, który, na przekór wszystkiemu i wszystkim, chciałby zostać baletowym tancerzem.
Jego marzenie zdaje się być nierealne. W angielskim, górniczym miasteczku chłopcy mają trenować boks lub piłkę nożną – balet jest dla małych dziewczynek. Tymczasem, jak się okazuje, Billy (w tej roli Jamie Bell) ma autentyczny, wrodzony talent do tańca. Nawet emocje łatwiej mu okazywać ruchem i ciałem.
Początkowo ojciec i brat chłopca nie chcą o tym słyszeć. Ale trenująca Billy’ego nauczycielka tańca (Julie Walters) nie daje za wygraną. Robi wszystko, by uświadomić im, że dla Billy’ego to jedyna szansa na wyrwanie się z beznadziei górniczej prowincji (akcja toczy się w latach ’80 - erze thatcheryzmu, czasie zamykania kopalń i brutalnie tłumionych strajków).
A więc tematy ewidentnie wskazujące na kino społeczne – gatunek z którego Brytyjczycy słyną od lat (by przypomnieć tylko genialny „Kes” Kena Loacha z 1969 roku). Daldry idzie jednak dalej. Przekracza jego ramy. Bo przecież Billy jest w takim wieku, w którym muzyka zaczyna odgrywać niezwykle ważną rolę w życiu każdego młodego człowieka. Definiuje go. Staje się bardzo istotną częścią tożsamości.
Billy ma szczęście. Żyje w czasach, gdy na listach przebojów królowały T.Rex, The Jam, czy The Clash. Nieustanie słyszymy więc zza kadru największe hity tych fantastycznych zespołów. A są tutaj także wątki i sekwencje musicalowe: kiedy babcia opowiada chłopcu o filmach z Fredem Astairem; kiedy wraz z nauczycielką ćwiczy taneczny, musicalowy numer do „I love to boogie”…
Tak oto reżyser niezwykle pomysłowo (i płynnie) łączy kino społeczne z filmem muzycznym, a my coraz bardziej trzymamy kciuki za bohatera, a z czasem także za pozostałych członków jego rodziny. By wreszcie odzyskali pogodę ducha. Odblokowali się emocjonalnie. Przestali żyć w wyniszczających ich gniewie i nienawiści.
I - w dużej mierze właśnie dzięki muzyce - z czasem to wszystko się uda. Wraz z nimi widzowie przeżyją autentyczne katharsis. Mało który film potrafi dostarczyć takich wrażeń. „Billy Elliot” jest jednym z nich. Dlatego też trafia dziś na naszą portalową listę Filmów wszech czasów.
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.
Trend ten rozpoczął się po agresji Kremla na Ukrainę. A w USA...