Filmowy fresk. Być może najwspanialszy i największy w dziejach kina.
Kadrów z tego filmu nie da się zapomnieć. Mijają kolejne dekady od premiery, a te kolory, kostiumy, pejzaże i ujęcia wciąż zachwycają. Wizualny majstersztyk, który już nie powtórzy, a który też, gdy idzie o rozmach i monumentalność, porównać można chyba wyłącznie z „Kleopatrą” z 1963 r.
Inne dziś mamy kino. Nawet najwięksi artyści sięgają obecnie po specjalne efekty komputerowe, zaś oglądany na ekranie świat jest coraz bardziej cyfrowy. Świat do którego zabrał widzów w 1987 roku Bernardo Berolucci był zupełnie inny. Choć też, w pewnej mierze, nierealny, nierzeczywisty, bo już nieistniejący.
„Spokojny rytm narracji wyraźnie odsłaniał zawsze nurtujące go myśli o ulotności ludzkich wartości i ideologii, o pragnieniu miłości i władzy oraz o schyłkowości całej XX-wiecznej kultury” – pisał Tadeusz Miczka w książce „Kino włoskie”.
Głównym bohaterem opowiedzianej przez Bertolucciego historii jest Aisin Gioro Puyi – ostatni cesarz Chin, a zarazem jeden z najniezwyklejszych protagonistów w dziejach kinach. Od zera do bohatera – tak to zazwyczaj wygląda. Tymczasem „Ostatni cesarz” już na początku ma wszystko. Przychodzi na świat w bajecznym królestwie, od najmłodszych lat żyje w przepychu, przygotowywany na to, by zostać wielkim władcą.
Tak się jednak nie stanie. Kolejne konflikty zbrojne i XX-wieczne totalitaryzmy (Japonia, Chiny, ZSRR) sprawią, że cesarz coraz bardziej będzie tracił swą pozycję, kończąc wreszcie jako zwykły ogrodnik. I kto wie, czy właśnie wtedy nie będzie najszczęśliwszy. Uwolniony od wszelkich powinności, konwenansów, ceremoniałów i absurdalnej dworskiej etykiety.
A może cały ten film to jedna wielka metafora ludzkiego losu? Nietypowo ukazany mit szczęśliwego dzieciństwa, które tak często idealizujemy („Polały się łzy me czyste, rzęsiste. Na me dzieciństwo sielskie, anielskie” – pisał Mickiewicz).
I w ten sposób warto spojrzeć na dzieło Bertolucciego. Dzieło niezwykłe. Istną ucztę dla oczu, nagrodzoną aż dziewięcioma Oscarami.
Po latach reżyser raz jeszcze wróci do tematu, kręcąc znaczniej skromniejszego, za to zdecydowanie bardziej przystępnego (familijnego momentami!) „Małego Buddę”.
Tekst z cyklu Filmy wszech czasów