Czy koncert w kościele to świętokradztwo?

Czyli o rozdzieleniu tego, co duchowe i religijne, od tego, co świeckie i przyziemne. I nie tylko.

Jeśli dobrze odczytuję zamierzenia twórców dokumentu KEP, to legalizuje ona i tak już nagminną sytuację łamania zakazu pobierania opłat za wstęp na koncerty muzyki sakralnej, a co za tym idzie – pogłębia rozdział pomiędzy muzyką koncertową wysokich lotów a użytkową.

Wygląda więc na to, że obecna sytuacja z koncertami muzyki kościelnej w kościele, będącymi czymś w rodzaju prezentowania muzyki, która powinna być użytkowa, przypomina pokazywanie okazów martwych zwierząt zanurzonych w formalinie. Co więcej, powstają rozmaite zespoły specjalizujące się w muzyce dawnej, a nawet chorale gregoriańskim, które szczycą się niezliczonymi nagrodami zdobytymi w międzynarodowych konkursach zespołów wykonujących ten gatunek. Jednocześnie wcale nie zajmują się wykonywaniem utworów podczas liturgii, a jeśli już, to tylko w wyjątkowych przypadkach.

Osobliwy paradoks, będący również wynikiem wspomnianych wyżej sprzecznych i błędnych przesłanek, stanowi jednoczesne oburzanie się na „koncertowanie” podczas Mszy (efekt ten jest de facto wynikiem braku kompatybilności pomiędzy dawną muzyką i nową formą rytu, nastawioną przede wszystkim na mówienie, a nie na słuchanie), przy jednoczesnym niedostrzeganiu w koncertach w kościele niczego złego.

Dodać należy, że sam zwyczaj umieszczania skarbów muzyki kościelnej poza liturgią nie byłby jeszcze takim skandalem, gdyby jednocześnie ta liturgiczna użytkowa, czyli codzienna tzw. „oprawa muzyczna” liturgii była na wysokim poziomie artystycznym. Dopiero ten rozdźwięk pomiędzy nieużywaną muzyką „eksponatem muzealnym”, a żenująco zgrzebną i często niemal infantylną muzyką liturgiczną dominującą w naszych kościołach jest prawdziwym dramatem i skandalem. Nie zgadzam się stanowczo z argumentem, że Pan Jezus sam chciał narodzić się w ubogiej i zgrzebnej stajence, więc niech i teraz towarzyszy mu zgrzebność w świątyniach.

Kardynał Ratzinger w swoich analizach dotyczących fatalnego stanu muzyki kościelnej wskazuje na źródło tego kryzysu, którym to źródłem jest współczesny ikonoklazm. Bardzo łatwo można się przecież dbałością o piękno liturgii i muzyki narazić na zarzut bałwochwalstwa. Słyszałam już takich, co wołali w trosce o czystość kultu: „Panem jest Jezus, reszta to kultura!”. Odrzucają w ten sposób to, co uznają za zbyt cielesne, a więc język Tradycji, dogmatów, liturgii, wreszcie szatę zewnętrzną, czyli sztukę i muzykę kościelną.

W ten sposób nieświadomie powielają model protestancki, zrodzony m.in. z zasady solus Christus. Pierwotnie była skierowana przeciwko kultowi świętych, głównie zaś przeciw kultowi Najświętszej Maryi Panny. Obecnie zasada ta przyjmowana jest w łonie Kościoła katolickiego, ale w nieco zmodyfikowanej postaci, mianowicie odrzuceniu jego cielesności. Teraz więc solus Christus w kontrze do Kościoła widzialnego, cielesnego. A przecież „credo in unam, sanctam, catholicam et apostolicam Ecclesiam” – wierzę w Kościół, który jest konkretny, cielesny, zanurzony w kulturze, a nie tylko w samą jego ideę. Święty Paweł zaś pisze w Liście do Efezjan: Przecież nigdy nikt nie odnosił się z nienawiścią do własnego ciała, lecz każdy je żywi i pielęgnuje (Ef 5,29). My postępujemy w dziwnym szale samozniszczenia, nie chcąc dbać o cielesny wymiar Kościoła, a wręcz usiłując ten wymiar zepchnąć do sfery wstydliwej, a sam szacunek i umiłowanie materialnej strony kultu Bożego utożsamiamy z bałwochwalstwem.

To przedziwne rozdzielenie celu kultycznego muzyki oraz jej celu estetycznego przywodzi inne współczesne rozdwojenie, mianowicie aktu małżeńskiego od jego celu prokreacyjnego. O tyle analogia wydaje się tutaj trafiona, że jest to podobny problem, z którym tak bardzo się oswoiliśmy, że również nie widzimy w nim niczego niewłaściwego. Ten rozdział jest również efektem ostatnich czasów. Podobny wydaje się także stan wzburzenia emocji u rozmówców, którym usiłuje się naświetlić to rozdzielenie w obu sferach.

Bardzo trafnie je zdiagnozował abp Fulton Sheen:

Podstawowa zasada kontroli narodzin jest błędna. Jest ona gloryfikacją środków i pogardą dla celu; zgodnie z tą zasadą przyjemność, która jest środkiem prokreacji, jest dobra, lecz same dzieci dobre nie są. Innymi słowy, zgodnie z logiką, filozofia kontroli narodzin ma skazywać nas na świat, w którym drzewa zawsze kwitną, ale nigdy nie wydają owoców, świat pełen drogowskazów, które prowadzą donikąd. W tym wszechświecie każde drzewo byłoby nieurodzajnym drzewem figowym i z tego powodu ciążyłoby nad nim Boskie przekleństwo.

Podobnie w muzyce chcielibyśmy tylko uniesień estetycznych, nie łącząc ich naturalnie z czcią oddawaną Bogu. To nie ułatwia przecież sprawy, która sama w sobie jest już dość skomplikowana. Święty Augustyn (któremu nie śniło się, że kiedyś muzyka sakralna będzie wykonywana poza kontekstem liturgicznym) zdawał sobie sprawę z tego problemu, że człowiek potrafi zatrzymywać się na fizycznym pięknie muzyki kościelnej i nie wznosi się dzięki niej ku Bogu, tylko pozostaje wyłącznie na poziomie piękna zmysłowego.

O ile wyjaśniałam już w innych tekstach, że obawy Hipponity były zbyt purytańskie, bo samo piękno w liturgii nie może przesłaniać Boga będącego samym Pięknem (wręcz przeciwnie, ono właśnie ku Niemu przyciąga), to w tej dziwacznej sytuacji, której jesteśmy świadkami i uczestnikami, te lęki stają się rzeczywistym zagrożeniem. Oto w samym budynku kościoła stajemy się uczestnikami obrzędu niemającego nic wspólnego z kultem Bożym, choć mającego pewne cechy liturgii. Pytanie jest następujące: co w tej „liturgii” jest czczone, czy nie samo piękno? W takim kontekście dużo łatwiej zgodzić się ze stanowczymi słowami św. Augustyna, które nabierają tutaj wyjątkowej aktualności:

Poczytuję to jednak sobie za karygodny grzech, ilekroć się tak zdarza, że bardziej mnie porusza sam śpiew niż to, o czym się śpiewa. W takich wypadkach lepiej by było, gdybym nie słyszał śpiewu.

«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | » | »»
Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Więcej nowości