Oscar, kontrowersje i wojenny teatr absurdu.
Wojna to nie komedia. Dlatego takie filmy wymagają dojrzałego, w sensie przygotowania, odbiorcy. Wszystkim innym filmu nie polecam. A właściwie szczerze odradzam.
– pisała krótko po premierze „Jojo Rabbit” Ewa K. Czaczkowska w tekście „Jojo i Putin”. A jednak obraz ten zgarnął w 2020 roku statuetkę Oscara za najlepszy scenariusz adaptowany. Więc jak to właściwie jest? Oglądać, czy nie? Polecać, czy zniechęcać? Oto jest pytanie! Oto jest problem.
Problem towarzyszący kinomanom nie od dziś. Bo już przecież w 1942 roku Ernst Lubitsch nakręcił komediowe „Być albo nie być”, którego akcja toczy się w okupowanej przez Niemców Warszawie. Film, który w 1983 roku raz jeszcze, w nowej wersji, pojawił się na kinowych ekranach, a w roli głównej wystąpił w nim sam Mel Brooks. Ten sam, który w 1967 roku otrzymał Oscara za „Producentów”, czyli inny, wyśmiewający nazistów film. A wcześniej były przecież jeszcze i „Dyktator” Chaplina, i „Kacza zupa” braci Marx. Później zaś chociażby „Życie jest piękne” Benigniego, „Bękarty wojny” Tarantino, a nawet serialowe „’Allo ‘Allo!”.
No więc jak to właściwie jest? O wojnie tylko na poważnie? Czy jednak można zmienić czasem tonację? By wyśmiać, a więc ostatecznie pogrążyć, skompromitować wroga, czy przeciwnika.
W nakręconym w 2020 roku „Jojo Rabbit” jego reżyser i scenarzysta Taika Waititi wyśmiewa przede wszystkim nazistowską propagandę. Głównym bohaterem filmu jest dziesięcioletni Johannes „Jojo” Betzler, który za sprawą swej przynależności do organizacji Deutsches Jungvolk, chłonie wszelkie nazistowskie idee. Do tego stopnia, że jego aniołem stróżem, czy też wyimaginowanym przyjacielem, staje się sam… Adolf Hitler.
Urojone rozmowy, narady, spotkania z Führerem… – czegoś takiego jeszcze w kinie nie było. I choć absurdalne, świetnie oddaje stan umysłu wielu młodych Niemców i Austriaków, zainfekowanych w latach ’30 i ‘40 wirusem narodowego socjalizmu. Cóż, tak właśnie mogło być. I choć spora część filmu jest właśnie o tym, to bardzo szybko nastąpi w nim zaskakujący zwrot. Otóż okaże się, że grana przez Scarlett Johanson matka Jojo ukrywa na poddaszu żydowską dziewczynkę, którą Jojo… No właśnie. Polubi? Pokocha? Wyda gestapo?
Tego już Państwu nie zdradzę. Ale obiecuję, że będzie się działo. Oczywiście bardziej w konwencji teatru absurdy, niż realizmu „Listy Schindlera”, ale też, czyż wojna nie jest absurdem? Nonsensem – jak to stwierdził niedawno sam papież Franciszek.
Myślę, że warto jednak ten film obejrzeć. A oczywiście jest dostępny on-line na wielu różnych, polskich platformach streamingowych.
*
Tekst z cyklu Filmy wszech czasów