Tak na Wilhelma Szewczyka donosił jeden z informatorów Urzędu Bezpieczeństwa.
„W głębi ducha jest reakcjonistą, choć stara się być gorliwy, jednak swą pracę literacką uważa za niezbyt wartościową, gdyż jak twierdzi, robiona jest według przepisów, a nie jak pisarz czuje. O sytuacji międzynarodowej mówi, że prędzej czy później dojdzie do wojny. Tylko nie wiadomo, co to zmieni i kto wygra” – raportował kolejny kapuś.
Służby inwigilowały też Wilhelma pod kątem jego życia prywatnego. Nadano mu przydomek „Kobieciarz” i przydzielono ogon. „Moralnie prowadzi się niezbyt dobrze. Posiada on znajomości z różnymi kobietami. Jedna z nich jest jego stałą kochanką” – tu tajniacy podawali adres kobiety i zapewniali, że Szewczyk nie wychodził od niej przez całą noc, choć – jak nadmieniali – „jest to ulica ciemna, więc mógł wyjść niepostrzeżony”.
Poszczególne obserwacje kończyły się notatkami, z których nic nie wynikało: o tym, że Szewczyk siedział w domu albo chodził po mieście i spotykał się w knajpach z różnymi osobami.
W 1956 roku Urząd Bezpieczeństwa uznał Szewczyka za lojalnego obywatela, o czym świadczyły jego książki i artykuły w prasie, i zakończył jego sprawę.
– Ojciec przeczuwał, że był inwigilowany. Wiedziałam, że bał się niektórych ludzi. Ale jego natura była taka, że wciąż pozostał na nich otwarty. Gdy sięgał po alkohol, nie kontrolował słów. Nie oglądałam jego teczki w IPN. Widziałam jedynie dokumenty w Instytucie Gaucka. Niemcy też go sprawdzali – mówi Grażyna Szewczyk.
W marcu 1953 roku Katowice stały się Stalinogrodem. Władzy zależało, by nową nazwę wprowadzić bez jakichkolwiek protestów i wrzawy. O tym, że miasto zostało przemianowane, Szewczyk dowiedział się na płycie katowickiego lotniska Muchowiec. Zabrano go tam w gronie innych literatów, upchniętych w autobusach z zamalowanymi szybami, ale nim dowieziono ich wszystkich do Muchowca, długo ich wożono, nie wiadomo dokąd i po co. W końcu, gdy już kazano im wysiąść, usłyszeli, że Katowice stały się Stalinogrodem i że trzeba się z tym pogodzić, a nową nazwę, jeśli nie polubić, to przynajmniej zaakceptować. – Myślałem, że wywieźli nas na rozstrzelanie. Że będzie egzekucja – powiedział Wilhelm żonie po powrocie do domu z tej „wycieczki” autobusami.
Wraz z odwilżą 1956 roku Wilhelm postanowił bardziej się zaangażować i na fali destalinizacji kandydował do sejmu. „Myślę, że pisarz nie może dzisiaj oddzielić swojej twórczości od praktyki politycznej. […] Chcę walczyć nadal – i to nie tylko piórem – walczyć ze wszystkich sił o odpowiednią rangę Śląska w Polsce Ludowej, o wyższą rangę pracy górniczej, o kulturalny awans Śląska. […] Urodzony i żyjący tutaj – jestem z wami przeciwko temu wszystkiemu, co uczyniło i czyni jeszcze nasze życie biednym, słabym i bezbronnym, co osłabia polskość naszych ziem zachodnich, co sprzeciwia się postępowi w Polsce Ludowej” – przekonywał czytelników na łamach „Trybuny Robotniczej” w grudniu 1956 roku. Choć dostał mandat poselski, to rzadko kiedy pojawiał się na mównicy sejmowej. Wolał pracę w swoich komisjach – do spraw kultury i sztuki oraz ziem zachodnich, w których lobbował za rozwojem katowickiego ośrodka telewizji. Lobbował też za budową w Katowicach pomnika Powstańców Śląskich, którego monumentalne skrzydła wyrosły w 1967 roku. Szewczyk marzył jeszcze o budowie pomnika Wojciecha Korfantego, ten jednak powstał kilka lat po śmierci Wilhelma...
*
Powyższy tekst jest fragmentem książki "Od Katowic idzie słońce". Autorka: Anna Malinowska. Wydawnictwo: Czarne.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.