Wyspa Kanibali naprawdę nazywa się Nazino. Leży na Syberii nad rzeką Ob, około 900 kilometrów od Tomska.
Od wiosny 1933 roku zamieszkujący te tereny Ostiakowie zaczęli ją nazywać Wyspą Kanibali lub Wyspą Śmierci. W tym czasie na wyspę przewieziono kilka tysięcy „elementów zdeklasowanych i szkodliwych społecznie”, bo tak nazywano tych ludzi w oficjalnych dokumentach, deportowanych z Moskwy i Leningradu. Wśród nich znalazły się trzyletnie dzieci, a nawet „szkodliwa społecznie” 90-letnia staruszka. Ludzi pozostawiono pod gołym niebem, nie zapewniając im środków do życia. W ciągu kilku tygodni dwie trzecie z nich zmarło z głodu i chorób.
Wydaje się, że po „Archipelagu Gułag” Sołżenicyna czy „Na nieludzkiej ziemi” Herlinga-Grudzińskiego i wielu opublikowanych relacjach o sowieckich łagrach, nic już nie zdoła nas zaskoczyć. Nicolas Werth, współautor „Czarnej księgi komunizmu”, w Wyspie Kanibali udowodnił, że tak nie jest. Jego starannie udokumentowana relacja opisuje jeden z epizodów utopijnego planu kampanii inżynierii społecznej, polegającego na kolonizacji dziewiczych terenów Syberii i Kazachstanu.
Epizod, starannie przez lata ukrywany, był tak potworny, że wstrząsnął nawet lokalnym instruktorem partyjnym, towarzyszem Wieliczką, który odważył się w tej sprawie wysłać list bezpośrednio do Stalina. Lektura książki nie jest rzeczą łatwą, szczególnie dla kogoś bardziej wrażliwego. Wydarzenia w niej opisane budzą grozę, pozwalają jednak czytelnikowi dobitnie uświadomić sobie, co naprawdę kryło się za frazesami o budowie sprawiedliwego sowieckiego społeczeństwa, którymi posługiwał się zbrodniczy system.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.