Stare dobre czasy? Nie do końca. Bo przecież główny bohater tej filmowej opowieści więcej na ekranie jednak cierpi.
Finał będzie jednak szczęśliwy. Bo jakże mogłoby być inaczej? Wszak drużyna piłkarska, której kibicuje, wywalczy wówczas mistrzostwo świata.
Kibicuje? A może życzy jak najgorzej? Bo gdy dowiaduje się, że finał mundialu wypada w dniu jego bar micwy, wie, że może zapomnieć o wielkim przyjęciu na swoją cześć. Wszyscy będą się wtedy ekscytować futbolem…
Całe szczęście Anglia nie ma najmniejszych szans na finał. - To patałachy. Ostatnio zremisowali nawet z Polską. Z Polską… - załamuje ręce jeden z mentorów chłopaka.
Uff... Bo co by to było, gdyby Lwy Albionu dotarły do finału? Wtedy na bar micwę nie przyszedłby nikt. Bo co to za atrakcja w porównaniu z wielkim meczem?
Jak jednak wszyscy kibice piłkarscy wiedzą, Anglia w 1966 roku do finału dotarła. I na dodatek go wygrała. Ale to już ostatnie sceny tego filmu, którego akcja toczy się głównie przed i w trakcie pamiętnych dla Wyspiarzy mistrzostw - jedyny jak dotąd tytuł w historii. A przecież to oni wymyślili futbol!
Jest w tym pewien paradoks, więc i film o tamtych czasach w paradoksy obfituje. Paradoksalne sytuację, dziwaczne postacie: ojciec nieudacznik, cwany wujaszek, niewidomy rabin… - a to tylko początek całej galerii przezabawnych typów, które przewijają się w „Sześćdziesiątym szóstym”.
Ale sporo tu także ciepła, nostalgii za tamtymi czasami, co widać zwłaszcza w scenografii, kostiumach i cukierkowatych niemalże zdjęciach.
Kino familijne? A owszem. Tyle, że na najwyższym poziomie. Przyprawione szczyptą specyficznego brytyjskiego, ale i żydowskiego humoru.
*
Tekst z cyklu Filmy wszech czasów
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.