I cóż tam, panie, w snookerze? Chińczycy trzymają się mocno!? Tak sparafrazowane zdanie sprzed 125 lat ma się nijak do rzeczywistości zastanej przez mnie dzisiaj po otwarciu oczu i tudzież otwarciu komputera.
Wczorajszy, pierwszy naprawdę posępny zimowy dzień, z temperaturą poniżej zera, oraz kordonem sanitarnym szarych chmur, odgradzających mnie od jednego chociażby promienia słońca przy mojej wyprawie do miasta wojewódzkiego i uniwersyteckiego celem zdobycia zakłódkowanego artykułu o pewnej pani z epoki Heinego, zażądał ode mnie porą już dalece zaawansowaną zapłacenia należnego mu trybutu, co w moim wieku jest rzeczą naturalną przy aktywnościach nawet i w bardziej sprzyjających warunkach pogodowych, abstrahując przy tym od oddziaływania jeszcze innych czynników.
Efektem tego było przedwczesne zakończenie wieczoru telewizyjnego przy stanie remisowym i wycofanie się na moją z góry upatrzoną pozycję horyzontalną umożliwiającą mi odbieranie serwisu streamingowego mojej podświadomości. Nie miejsce tu na szczegóły programowe, gdyż nie mam możliwości weryfikacji wiekowej czytelników.
Snooker przypomina mi trochę kobiece szatki w kulki, w języku literackim opisywane i opiewane jako suknie w grochy. Na szatkach kulki mogą być mniejsze lub większe, na zielonym snookerowym suknie wszystkie są tej samej wielkości.
Moja Oma lubiła nosić takie suknie, a teraz ostatnio zostały one przypomniane zjawiskowo jej wnukowi przez osóbkę w takim wieku, w jakim mojej Omy jako żywo pamiętać nie mogę, gdy była ona też młodą, gryfną frelą.
Oma, jak pamiętam, lubiła modre kulki, ale w snookerze nie ma mowy o kulkach, czy też o jakiś grochach, tu się mówi o bilach. Kolor modry też nie występuje, na środku zielonego stołu króluje bila koloru niebieskiego.
Ten rodzaj jeszcze nieolimpijskiego sportu – aczkolwiek przypuszczam, iż będzie już takowym w programie pierwszej letniej olimpiady zimą kiedyś gdzieś tam na arabskich piaskach – jest właśnie z powodu bil dość kolorowy.
Są w nim wszystkie kolory podstawowe. Oprócz niebieskiego jest również żółty i czerwony. Ten ostatni to akurat snookerowe pospólstwo w ilości sztuk piętnastu, ale jak każda tego rodzaju rzecz, mają one egzystencjalne znaczenie dla elitarnych bil.
Mistrzowski snooker najwyższego lotu rozgrywany jest według mojej tu ad hoc sformułowanej Stendhalowskiej zasady: czerwone i czarne. I tak piętnaście razy. Totalnie jednostajna monotonia (jak życie w nieciekawych czasach), potem jeszcze wszystkie kolorowe na wiwat – jest tu jeszcze kolor zielony, brązowy i różowy – i frenetyczne oklaski cichutko siedzącej publiczności przy 147 punktach są pewne.
Co mnie dzisiaj tak napadło z tym snookerem? Wydaje mi się, iż znalazłem ścieżkę dojścia do wytłumaczenia tego czegoś, więc rekonstrukcja kontaktów mojej białej zagrywającej bili (a może jestem czerwoną?) z całą paletą kolorowych oraz przypadkowych zderzeń i odbić od bandy, wygląda mniej więcej w poniższy sposób.
Znajoma K. obdarowała mnie anegdotą Bölla o obniżce morale pracy. Inna znajoma, powiedziała mi, że autor zaadaptował do realiów zachodnioniemieckiego cudu gospodarczego element ze znanej jej filozofii zen.
Tu następuje powrót do Chińczyków – posiadanie większej ilości łodzi połowowych miało dać rybakowi szczęście, a u Bölla błogostan ten następował dopiero po wejściu w posiadanie fabryki konserw i helikoptera.
Niedługo potem zaszedłem do Mediateki, aby wyfasować nowe książki do czytania. Przy drugim podejściu w ręce trzymałem „Billard um halb zehn” Heinricha Bölla. No cóż, powiedziałam sobie, prawo serii działa, przypadek to nie jest, a z rzymskimi Parkami się nie dyskutuje, bo jako przejściowy mieszkaniec tego łez padołu, nie ma się prawa głosu. One tam coś człowiekowi przędą, a co uprzędą to jego i bęc.
Tak więc zdusiłem w sobie chęć wypożyczenia sobie czegoś całkiem lżejszego do lektury w rodzaju np. Fitzka Sebastiana, gdyż jako determiniście (tak myślę) nie za bardzo przystoi mi przeciwstawiać się losowi.
Początkowo za Chiny – i znów mamy Chińczyków – nie wiedziałem, co może mi dać zapoznanie się z powieściową historią trzech generacji nadreńskiej rodziny architektów. Co prawda moja prababka wybudowała – poniekąd niestety – dom, w którym i ja się urodziłem oraz - całkiem niestety – za długo mieszkałem, ale patrz Parki.
Ale nagle – jak u pomysłowego Dobromira – olśniło mnie. Po pierwsze, snooker to przecież nic innego jak odmiana bilarda (tego o wpół do dziesiątej). Po drugie, chodzi o trzy generacje – Oma, Mama i ja. Chyba naprawdę wychowałem się w górnośląskim matriarchacie, nie licząc czasu spędzonego ze sparaliżowanym od pasa w dół Onklym Kucem, prawdziwym ujkiem mojej Mamy, który leżał dziewięć lat w izdebce na piętrze. Ten pochodzący z Szopienic rewident kolejowy zastępował mi jak umiał obu dziadków – z czego sprawę zdałem sobie dopiero później.
Jak się lepiej czuł – gdy nie musiała do niego przychodzić jadwiżanka siotra Juwencja z zastrzykami morfiny, przepisywanymi przez kolejowego lekarza z Katowic - opowiadał mi po śląsku bajki braci Grimm, które wyczytywał po niemiecku ze starego, przepięknie ilustrowanego egzemplarza.
Oprócz tego snuł niestworzone historie na miarę Maya i Szklarskiego, na początku których siedziałem na krześle, następnie wraz z rozwojem akcji – oraz sięgania moich emocji zenitu - na stole, a na końcu na starym lampowym radiu. Służyło nam ono też do odbioru Wolnej Europy, co przez sztyrzyndry nie było takie ajnfach. Onkel sztalowoł karpyntle kryją. Urok wielopokoleniowej rodziny pod jednym dachem.
Dzięki Onklowi wydarzyła się jeszcze jedna rzecz natury tylko dla mnie zrozumiałej i istotnej. Kiedyś przyniósł on do domu małego owczarka niemieckiego, który z miejsca stał się ulubieńcem mojej Mamy – i odwrotnie. Tego upalnego lipcowego dnia, w którym ja pojawiłem się na tym świecie, posunięty już w psich latach Lux wyzionął na ogródku ducha – który poszybował w kierunku szpitalu na Nikiszu i wszedł do mnie. Cieszę się z tego faktu do dzisiaj – we dwóch zawsze raźniej.
Minęło tyle lat, a te wspomnienia pozostały. Onkel zmarł jedenaście lat po jego Bertusi w roku 1971, a po pięciu latach w tej samej izdebce zmarła moja Oma. Wtedy prząśniczki wzięły się już całkiem poważnie do roboty.
Jako człowiek nie mogący się równać z przedszkolakiem w kwestii opanowania i użytkowania nowoczesnych technologii użytkowych, jestem pełen podziwu dla możliwości tłumaczeniowych smartfona mojego będącego w tej kwestii na bieżąco cyfrowego guru.
Posłałem mu do przetłumaczenia mailem (tyle umię) fragment starej gazety niemieckiej, wydrukowany, jak się to mówi, w gotyku. Cud techniki – nie mówię, że chiński, ale niewykluczone - poradził sobie zadowalająco i z tym wydawałoby się niełatwym zadaniem.
Dla Omy, powiedzenie, że coś jest napisane w gotyku, byłoby niezrozumiałe. Dla niej pismo dzieliło się na dwie grupy: deutsch i lateinisch, nie w sensie welsch, bo jedyne co kojarzyła z tym określeniem, był z pewnością Welschkraut.
Dla niej i dla mnie było to pospolite śląskie słowo. Jedno z wielu, którymi wtedy można było zrobić zakupy w sklepach, pogodać na drodze, na placu, w szkole na przerwach – i przede wszystkim w domu rodzinnym.
Być może teraz ludzie na Górnym Śląsku dojrzeli do języka śląskiego, ale kto będzie nim obecnie mówił – godoł - na co dzień? Życzę sukcesu, ale nawet jako optymistyczny pesymista widzę to snookerowo nie jako bilę za sześć, a za siedem punktów. Górnoślązacy to wymierający gatunek.
Gdy oglądam snookera, niejednokrotnie nasuwają mi się refleksje i analogie z życiem. Ileż nadziei wiążemy z każdym nowym dniem, nadziei, której kolor jest zielony jak sukno snookerowego stołu. Z jaką nadzieją rozpoczynamy każdy dzień, czyli nowy frame.
Ale bile zaczynają się dziwnie szybko skomplikowanie układać, jak tu zagrać, jak tu dać sobie radę z tym wszystkim, co nas niekiedy już od kołyski otacza i opuścić nie chce? Biała bila musi być w stanie pokonać karkołomne trajektorie, przy których wpada niekiedy do dołka, co nie jest wskazane.
Myślę, że życie uwielbia grać z nami w snookera. A szczególnie ustawiać nas w takiej sytuacji, że każde wyjście z niej to mniej lub bardziej przykre konsekwencje. Niekiedy biała przechodzi o milimetr obok, ale to bez znaczenia, to nie było udane wyjście z matni, następna próba, proszę. I jeszcze jedna.
Anglicy trzymają się w snookerze jeszcze mocno, ale Chińczycy cierpliwie idą szeroką ławą, coraz częściej wygrywając turnieje. Tak też zakończyło się nie do końca oglądane przeze mnie wczorajsze spotkanie.
Może dzieje się to w ramach Nowego Jedwabnego Szlaku – sam termin Seidenstrasse został po pierwszy użyty dopiero w roku 1877 przez urodzonego w Carlsruhe (Pokój) górnośląskiego geografa Ferdinanda von Richthofena.
Przetrwają tylko stare drzewa z szeroką koroną zielonych liści umiejące umiejętnie każdego nowego dnia czerpać siły żywotne z głęboko splątanych korzeni.
*
Poniżej zdjęcie Onkla Kuca i Tanty Berty:
Od 2018 r. szopkarstwo znajduje się na liście dziedzictwa kulturowego UNESCO.
W Polsce można wydawać książki dr. Dariusza Ratajczaka, znanego z kwestionowania Holokaustu...