Kilka dni temu z rana zadzwonił telefon, spojrzałem kto i już wiedziałem – to nie będą życzenia świąteczne...
Ten przedmiot przewija się przez całą literaturę światową i mniejszego lotu od tysiącleci. Już samo to słowo wywołuje u czytelnika przyjemne dreszcze i wypieki na twarzy – obecnie nawet dziwne zjawisko motyli w brzuchu, ale to kalka językowa - w oczekiwaniu na szczegóły, czy jak to w radiowym skeczu dwóch panów traktującym akurat o kulisach srebrnego ekranu, a nie książkach, było mówione – Momenty były? No masz!...
Wiem, o czym mówię, gdyż przed oczyma mam oderwane od prozy codziennych ośmiogodzinnych czynności koleżanki zatopione w stosownej literaturze, w czasach, gdy półki księgarń i pomniejszych punktów sprzedaży słowa pisanego zostały opanowane przez arlekiny, czy jak się to tam nazywało.
I to moi mili, byłoby na tyle tego dobrego, ta karczma nazywa się pod dysonansem poznawczym. Autor, nie mając ani bladego, ani zielonego pojęcia o tym pojęciu, przeżył je w całej osłupiającej rozciągłości będąc już czytającym pacholęciem.
W czasach Jerzego Edigeya, Joe Alexa w formie książkowej i Francisa Durbridge’a jako odcinkowego produktu gazetowego, w kiosku Ruchu na terenie zwanym Podkinem („Słońce” się nazywało – już moja Mama oglądała w nim z koleżankami wiekowo niedozwolone filmy z Mariką Rökk , Wolfem Albach – Retty i z innymi, bo bileterka przymykała oko) – czyli między Janowem a Nikiszem – zobaczyłem wystawiony za szybą kryminał „Śmierć na drodze”, z okładką okraszoną stosowną ilustracją.
W te pędy poleciałem do domu, przed Podmiastem wyhamowałem, aby zostać w Katowicach, stosowne fundusze dostałem (byłem jeszcze pokoleniem bezkieszonkowym), gdyż wszelkie formy czytelnictwa były mile widziane (trzy gazety codzienne były kupowane, jedna istnieje do dziś) i z duszą na ramieniu – że ktoś mi ten bestseller sprzątnie sprzed nosa – pokonałem trasę powrotną.
Byłem dziecięco przeszczęśliwy – książka jeszcze na mnie czekała. Dałem kioskarce banknot chyba 20-to złotowy, coś mi jeszcze wydała i za chwilę trzymałem mrożącą krew w żyłach nową lekturę w moich z emocji lekko drżących rękach.
Na miejscu otworzyłem książkę, aby trochę zaczerpnąć z jej atmosfery – i tym momencie zmroziło mnie więcej niż na czwartkowej Kobrze w telewizji, gdyż uświadomiłem sobie, że padłem ofiarą marketingowego oszustwa – to z dzisiejszej perspektywy, wtedy byłem po prostu rozżalony. Do towaru nie można było mieć zastrzeżeń – widziały gały co brały – tylko że w środku zostały skonfrontowane ze statystyką wypadków na polskich drogach. Nie wszystko złoto, co się świeci.
I tu zaczyna się moją prozaiczna, pozbawiona momentów, opowieść. Moje łóżko, a raczej fotel rozkładany służył mi wiernie przez kilka dekad mojego jestestwa. Rozkładał się bezproblemowo i znosił latami wiercenie spoczywającego na nim coraz cięższego cielska.
Biedaczysko zamortyzowało się już dawno, ale chociaż twarde, to byłem do niego przywiązany emocjonalnie. Nie bez powodu, gdyż jak się posłałem, tak mi się spało, ale sny były na nim różne, jak chociażby ostatnio ten, który w zrębach zapamiętałem i natychmiast opisałem, tylko ta melodia z tej pozytywki uleciała.
Nächtliche Hypnose
Ich hörte eine Spieldose
Unsere Köpfe berührten sich
Das Gefühlte dem Paradiese glichDiese Melodie spielte in dir
Hätte ich sie notiert auf dem Papier
Verfügte ich jetzt über eine betörende Partitur
Die so perfekt wäre wie deine Figur wie deine FrisurDer Traum komponierte
Was zwischen uns passierte
Ich danke dafür dir und auch ihm
Meine Liebe was war das für ein Dream
Parą lat temu udało mi się jeszcze dać mu drugie życie, gdyż uważałem, że warto było, ponieważ kładzenia się na nim owocowało fazami snu, które mnie wielce cieszyły i z tego tytułu znajdowały należne odbicie na papierze:
Śnie daj mi wytchnienie
Ześlij nocne marzenie
Pod moje powieki
Noc to nie wiekiKrótko szczęście moje będzie trwać
Włosów z głowy nie ma co rwać
Gdy rano oczy moje otworzę
Senne widoki odtworzęŚnić mogę przecież też na jawie
Że jem śniadanie na trawie
Ale przecież nie sam
Z tobą jestem tam
Mówi się o tym, że powinno się zapamiętać pierwszy sen z nowego miejsca zamieszkania – ale to było już tak dawno temu, nie ma szans – a szkoda. Ale co z łóżkiem? Stare łóżko staje się z biegiem czasu alt wie ein Baum, jak to śpiewała stara enerdowska grupa Die Puhdys (aczkolwiek nie o łóżku), którą włączyłem do mojej triady muzycznych ulubieńców. Drzewa, łóżka, książki mogą wiele opowiedzieć. A najwięcej ludzie.
Ostatnio ale musiałem prawie codziennie z szraubencijerym i cangami bawić się w małego majsterkowicza i postanowiłem sobie sprawić nowy model. Broń Boże taki od Kraftwerku, w moim wieku mógłbym to przypłacić przyspieszonym zawałem, abstrahując od kwestii finansowego utrzymania.
Po internetowych oględzinach różnych propozycji, udałem się do pierwszego sklepu, w którym mi powiedziano, że w ekspozycji na miejscu, to jest tylko łóżko polowe. Mając całkowite zrozumienie dla złożoności sytuacji światowej, oferta ta mnie jednak nie usatysfakcjonowała. Jaby co, to na europejski folksszturm zawsze przyjdzie czas – ale człowiek śpi spokojniej, wiedzieć, że Skandynawia jest już przygotowana.
Następnego dnia, następny sklep – i od pierwszego spojrzenia zakochałem się w jasnoszarym cudzie rodzimego przemysłu meblarskiego. Model dał się pohalać, rozłożyć itd., itp. Byłem ukontentowany. Wszystkie formalności zostały szybko załatwione i mam tylko kilka dni jeszcze trochę sobie pobajstlować przy starym, zanim moje nowe G2 (kolor) zostanie mi w tajlach dostarczone.
Prawdopodobnie będzie to już mój Sterbebett, dobrze by było, tak godo każdy richtig samotny, w swoim łóżku roz a dobrze, na szlag, na spaniu, bez podłączania do aparatury, bez szwendanio się po hajmach. Marzenia samotnych głów, nie wszystkim będzie to dane.
Wiedziony takimi eschatologicznymi przemyśleniami, udałem się na przystanek w kierunku domu zygzakiem przez cmentarz. Nie wiedziałem, dlaczego tak, a nie prosto, ale wkrótce się to wyjaśniło. Moje życie wie, na jakiej drodze mnie postawiło.
Ktoś z naprzeciwka zawołał moje imię – po nawiązaniu kontaktu wzrokowego od razu i bez wątpliwości rozpoznałem moją od dziesięcioleci niewidzianą koleżankę B. ze szkoły ponadpodstawowej. Obiektywnie stwierdziłem, że się prawie nie zmieniła, ona na to kurtuazyjnie, że ja to dobrze wyglądam.
W pewnym momencie zaskoczyła mnie pytaniem, kogo ja tu mam (ona, dobrą teściową –zdarzają się i takie). Nikogo, odpowiedziałem, idę ze sklepu meblowego, bo jako dobrze wyglądający wykończyłem właśnie stare, dobre łóżko. Później jednak przypomniałem sobie, że był tu grób mojej ciotki A., który został kilka lat temu przekopany. Wyrwana z ojcowizny, mieszkała samotnie w bloku. W latach 80-tych nie zjawiła się na któryś urodzinach swojej siostry. Przedtem spędziła pewien czas w Rybniku, gdyż skoczyła do Przemszy.
Jej siostra miała klucz do mieszkania. Wraz z ujkym Pyjtrym zostałem wysłany do niego, aby zobaczyć, co się dzieje. Ujek wszedł do mieszkania na wszelki wypadek pierwszy – jako wermachtowiec i andersowiec nie z jednego pieca chleb jadł – mnie tylko posłał następnie po ówczesną milicję.
Kilka dni temu z rana zadzwonił telefon, spojrzałem kto i już wiedziałem – to nie będą życzenia świąteczne. Córka Józefa Małka, znajomego mieszkającego w Rybniku poinformowała mnie o jego odejściu w domu w otoczeniu rodziny. Pomodliłem się za spokój jego duszy i przekazałem wiadomość dalej. Małek był ostatnim z grupy tych, którzy jako pierwsi corocznie byli w czerwcu w Świętochłowicach i Nowym Bytomiu. Na jego pogrzeb pojechałbym sam z siebie, ale Rybnik leży poza zasięgiem mojego biletu miesięcznego.
Tak sobie myślę, co to podług mnie, druga część mojej pisemnie zadeklarowanej triady, czyli The Doors, grają kawałki dobre na wesela i pogrzeby. Już od dłuższego czasu jestem jednak tylko zapraszany jako płaczka na pogrzeby, inne uroczystości omijają mnie szerokim łukiem. No one remembers your name, when you’re strange – święte słowa Jim.
Faktem jest, że ja z moimi tematami jestem przykro nużący. No, bo kogo zainteresowałoby przy stole zastawienie takich dwóch informacji. Jedna z nich mówi, język śląski doczekał się kolejnej nobilitacji, wziął kolejną przeszkodę, w Teatrze Śląskim w Katowicach wystawiono niedawno „Tkaczy” Gerharta Hauptmanna po śląsku.
Z kolei z newsa świeższej daty (z tego cajtungu, co to do dziś) dowiadujemy się, że Radio Piekary odeszło od audycji godanych po śląsku, gdyż nowi i młodsi słuchacze poszukują innego profilu stacji, a dotychczasowy trzon słuchaczy, rekrutujący się z grupy 65 + umawia się powoli na wizytę u św. Piotra. No to jak to jest z tym językiem śląskim? Jest ta glaska (według Internetu tak to jest po śląsku) do połowy próżno, czy pełno? Albo już ino coś tam jakiś zac – rezyduum - na dnie jeszcze widać.
Rozprawiołech o tym z istotą tutejszą, co sama mianuje się Jostont. Był tu, jak mnie nie było i będzie jak jo już byda kajś. Łon widzi jak było piyrwyj i jak jest teraz, takie to wszystko czasoprzestrzennie u niego możliwe.
Jostont szedł kiedyś w sierpniu w kondukcie, jakiego Katowice jeszcze nie widziały i potem też nie zobaczyły – nawet jak był pogrzeb śląskiego reżysera. Ówczesny katowicki Kreon nie zezwolił swoim urzędnikom na udział w pogrzebie, mimo że zmarłemu zawdzięczał więcej niż bardzo wiele.
Jostont czyta, co mu w ręce wpadnie. Pnioki i faffloki, ojgyny i kuzyny, pokorne drachy i babskie klachy, szkryflojąca bania i kusiki inwestygowania, siemianowicka bonbonów fabryka znana i z Frankfurtu sztrasynbana, dichtujące chomiki, kadubki i baby sówki, jeszcze jedna strona i Silesia ona, były ruty, są boruty, hajmat finiszuje, autorowi się winszuje, kaskady siklawy. Epigoni albo prorocy – Jostont godo, ygal, trza ich ich mieć w zocy.
Zanim jeszcze uda mi się rozłożyć moje stare łóżko – ciekawe jaki będzie pierwszy sen w nowym - to chętnie słucham mniej znanego utworu „Motorek” Grechuty, który dopełnia moją muzyczną triadę. A wszystko to ty, a wszystko to ty.
Nie wiem czytelniku jak tam z tobą, ale ja podśpiewuję sobie, patrząc wstecz na rożne minione jednostki czasowe mojego życia – te sekundowe i te roczne – ja, to jo. Wszystko, co się wydarzyło. Wszystko to jo.
Kiedyś taniec przenikał do tego stopnia życie ludzi, że był nawet wyrazem modlitwy. #Rok_Tischnera