Aby naprawdę poznać siebie, jedyną drogą – zdaniem psychoterapeutów – jest powrót do dzieciństwa.
Nie jest to metoda ani nowa, ani odkrywcza, a jednak okazuje się, że wciąż przynosi zaskakujące rezultaty. Dotyczą one nawet tych osób, którym dotąd wydawało się, że ich życie to pasmo sukcesów. Pora więc podziękować tym, którzy tak a nie inaczej pokierowali drogą swojego syna. A więc rodzicom.
Bohater sztuki Freda Apke zaczyna swój monolog od pełnych wdzięczności słów: „Kochany tatusiu, kochana mamusiu.” Pojawia się bowiem w rodzinnym domu z okazji 80. urodzin swojego ojca, on sam zaś tego dnia kończy czterdzieści lat. Podwójny jubileusz, na który przygotował stosowną orację. Niestety, okazuje się w ostatniej chwili, że zgubił kartkę z napisaną wcześniej laudacją. Będzie wiec musiał improwizować, a to niekoniecznie zaprowadzi go tam, gdzie chciał się znaleźć.
Autor sztuki, Fred Apke, utalentowany artysta niemiecki, aktor i reżyser, który wielokrotnie realizował w Polsce swoje sztuki, ma wiele oryginalnych pomysłów, co zademonstrował wystawiając „Tatusia” w stołecznym Teatrze Druga Strefa. Przy rozstawionych na scenie stołach posadził widzów, pełniących na owym jubileuszu rolę gości i rodziny. Bohater zwraca się więc do obecnych za stołem rodziców, ale też do sióstr, kolegów, kuzynów.
Mnie akurat przypadła rola „mamusi”, musiałam więc choćby mimiką reagować na wyrazy uznania, jakie padały pod moim adresem. O dziwo, skrępowanie tą sytuacją szybko mija i wszyscy zaczynają się dobrze bawić, zwłaszcza, że bohater, który jest z zamiłowania fotografem, ilustruje swoje wspomnienia slajdami. Poznajemy więc jego kolegów z dzieciństwa, pierwsze miłości, a nade wszystko wujów, których portrety, wbrew apologetycznym słowom narratora, ujawniają sadystyczne cechy protoplastów rodu.
Jak się za chwilę okaże, ten rzekomo zasługujący na wyrazy wdzięczności ojciec, wykształcił w synu głębokie kompleksy, dyskredytując wszelkie jego plany, utrwalając w młodym człowieku przekonanie, że jest zwykłym nieudacznikiem. Na pozór więc godzi się ze stanowiskiem sprzedawcy dość tandetnych mebli made in China, jak ze wszystkim, co przez całe życie narzucał mu ojciec.
W roli głównej wystąpił Sylwester Biraga, którego tłumiony zrazu bunt powoli narasta. Zresztą reżyser w trakcie pracy z aktorem nad rolą kładł nacisk na stworzenie wizerunku człowieka „zasznurowanego”, biernego, niezdolnego do wyrażania prawdziwych uczuć. Syn niemieckiego kombatanta, którego jedyną metodą wychowawczą był dryl pruski, poddawany całe życie tresurze, zdoła jednak zrzucić ten pancerz w momencie budzenia się samoświadomości. Wystarczy jeden jubileuszowy, a jak się okaże także obrachunkowy wieczór, by przejrzeć na oczy i odkryć, że pod szyldem fanatycznej ideologii kryły się jedynie puste frazesy. Bohater zresztą, jak się domyślamy, jest reprezentantem całego, okaleczonego niekiedy trwale, pokolenia.
To mądra sztuka, której sens zarówno do widza, jak i do bohatera dociera stopniowo, ale prowadzi do istotnej konkluzji: że mimo zmieniających się czasów i okoliczności, dziś równie łatwo jest zniszczyć człowieka, narzucając mu swój system wartości (czytaj: antywartości) i pozbawiając go wiary w siebie. Nie uwierzę, że taka „obróbka” odbywa się w imię ojcowskiej miłości.
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.