Ostatnia rola legendarnego Jamesa Deana w nie mniej legendarnym filmie, czyli saga rodu Benedict na wielkim ekranie.
Reżyser George Stevens otrzymał za tę produkcję Oscara. Nominacje otrzymało dziewięć innych osób – w tym Dean i Rock Hudson – ten ostatni za rolę Jordana Benedicta. Nic dziwnego – wszak „Olbrzym” to jeden z najbardziej „amerykańskich” filmów w dziejach kina.
Zaprezentowana w nim historia ukazuje losy teksańskich posiadaczy ziemskich, którzy najpierw zagarnęli ziemie Meksykanom, później założyli na nich ogromne, hodowlane rancza, by wreszcie zrezygnować niemal zupełnie z bydła i postawić niezliczone szyby wydobywające ropę, dzięki czemu zbili fortuny.
Początek filmu przywodzi na myśl klasyczne westerny. Bezkresne prerie i pustynne okolice – tak kochane przez filmowców – rzeczywiście zachwycają. Jego końcówka przypomina już jednak bardziej serialową „Dynastię” – przepych i bogactwo, ogromne rezydencje i nowoczesne mega-hotele – oto miejsca, które teraz kojarzą się z Teksasem. Czas kowbojów, awanturników i samotnych jeźdźców to już przeszłość, choć przecież ci, którzy dorobili się majątków, wciąż mają w sobie coś z tych nieokrzesanych pionierów Dzikiego Zachodu.
Scenarzyści Fred Guiol i Ivan Moffat - adaptując na potrzeby kina powieść Edny Ferber – spojrzeli na Teksas i Teksańczyków bardzo krytycznym okiem. Piękne pejzaże i niezwykłość tego stanu-olbrzyma, to jedno. Ale ich stosunek do kobiet, czy Meksykanów - którymi wyłącznie pogardzają – to coś, czego liberalne i demokratyczne z natury Hollywood, akceptować nie mogło.
Takiego stanu rzeczy nie akceptuje także bohaterka, grana przez Elizabeth Taylor. Pochodząca z Maryland dziewczyna poślubiła co prawda Teksańczyka i przeniosła się na południe, ale panujące tam obyczaje są dla niej nie do przyjęcia. Postanawia więc zmienić swego męża, jego apodyktyczną siostrę, a z czasem i innych, co do pewnego stopnia się udaje, a „film, jak na tamte czasy nowatorsko traktuje kwestię różnic rasowych i klasowych” – podsumowują „Olbrzyma” twórcy leksykonu „1001 filmów które musisz zobaczyć”.
Na koniec warto pochylić się na wspomnianą już rolą Jamesa Deana. Odtwarzał tu postać prymitywa i outsidera, którym wszyscy pomiatali, a który przypadkiem odziedziczył spory kawałek ziemi.
Dzięki ogromnej motywacji i samozaparciu udaje mu się zostać multimilionerem, ale gdy jest już niemal na szczycie i ma zostać uhonorowany jako najbogatszy i najbardziej wpływowy Teksańczyk, nie wytrzymuje presji, upija się i sam siebie upokarza na oczach zgromadzonej stanowej elity. Elity, której maniery także pozostawiają wiele do życzenia, co znakomicie widać w scenie, gdy szalejąca burza powoduje otwarcie się hotelowych okien i awarię prądu.
Zgromadzeni wewnątrz budynku dygnitarze i ich wytwornie ubrane małżonki zaczynają na siebie pokrzykiwać i poganiać się wzajemnie, niczym bydło na teksańskich ranczach. Mają miliony dolarów na kontach, ogromne rezydencje i prywatne samoloty, lecz nadal są takimi samymi, kierującymi się uprzedzeniami prostakami, jak postać grana przez Deana. Najtragiczniejsza spośród wszystkich, które jest nam dane zobaczyć w tym obrazie - kolejnej pozycji na naszej liście filmów wszech czasów
Czyli powrót do krainy dzieciństwa. Pytanie tylko, czy udany. I w ogóle możliwy…
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.