Kiedy wybitny aktor sięga po wybitny tekst, by zmierzyć się z legendą, mamy do czynienia ze świętem teatru.
Jeśli w dodatku, tak jak Piotr Fronczewski, podejmuje się reżyserii dzieła Tankreda Dorsta „Ja Feuerbach”, tworzy autonomiczny spektakl autorski, czego przykładem jest ostatnia premiera warszawskiego teatru Ateneum.
Jest to sztuka psychologiczna, wielowymiarowa. Bo niewątpliwie pokazuje magię zawodu aktora, z którym rozstanie wywołuje pustkę i dramat. Ale pokazuje też bolesną walkę o zachowanie godności, która nie musi kończyć się klęską.
Jest to wreszcie sztuka o zderzeniu pokoleń, a tym samym o zderzeniu wartości, które odchodzą w przeszłość, bo nic już nie znaczą dla tych, którzy przejmują ster sztuki, władzy... wszystko jedno. A może jest to także sztuka o niemożliwości powrotu do miejsca, które się zostawiło, a którego nie jesteśmy w stanie odnaleźć, bo go już po prostu nie ma?
Piotr Fronczewski w swojej kreacji zgłębia każdy z tych aspektów. Wielki niegdyś aktor chce po latach przerwy wrócić do zawodu. Ale dyrektor, z którym był umówiony, przed którym chciał zaprezentować cały swój aktorski blask, nie pojawia się. Aktor rozmawia więc z jego aroganckim asystentem. Między niegdysiejszą wielkością a śmiesznością petenta jest cienka granica.
Fronczewski tej granicy nie przekracza. Grzegorz Damięcki w roli nonszalanckiego ignoranta balansuje między lekceważeniem a współczuciem. Fronczewski niewątpliwie w tym pojedynku z cieniem zwycięża. A jego bohater?
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.
Trend ten rozpoczął się po agresji Kremla na Ukrainę. A w USA...