Filmowcy od początku istnienia kina parają się ekranizacjami dzieł literackich. Od czasu do czasu na rynku pojawiają się jednak bestsellerowe powieści, które uchodzą za niemożliwe do sfilmowania. A jednak zawsze znajdują się reżyserzy gotowi nakręcić na ich podstawie swoje filmy. Jednym z takich twórców był Karel Reisz.
Ten urodzony w Ostrawie artysta zanim zabrał się za pracę nad „Kochanicą Francuza”, wcześniej miał już na swoim koncie m.in. takie dzieła jak „Gracz”, czy „Z soboty na niedzielę”. W 1981 roku zachwycił widzów i krytyków po raz kolejny, dowodząc, że potrafi sfilmować nawet tak dziwny i niespotykany utwór, jak „Kochanica Francuza” pióra Johna Fowlesa.
Powieść ta jest… No właśnie. Czym tak naprawdę jest ta książka? Poniekąd typowym, kostiumowym, wiktoriańskim romansem. Tyle tylko, że jej autor, raz po raz, przypomina czytelnikom, iż napisał ją pod koniec lat ’60 XX stulecia, dając do zrozumienia, jak bardzo on i jemu współcześni różnią się od stworzonych przez niego postaci. Postmodernistyczne zabawy pisarza, który nieustannie przekracza ramy gatunkowe powieści historycznej (skręcając np. w stronę dziwacznego eseju) to spora frajda dla osoby oddającej się lekturze „Kochanicy Francuza”. Ale w jaki sposób sensownie sfilmować wszystkie te odautorskie komentarze i dywagacje?
Karel Reisz wraz ze scenarzystą Haroldem Pinterem (późniejszym noblistą) postanowili je pominąć, choć… nie do końca. W ich wersji do XIX-wiecznych, powieściowych bohaterów dołączyli aktorzy, biorący udział w ekranizacji tejże powieści, którzy np. podczas prób dowcipkują na temat dawnych - dziwacznych dla nich - zachowań i obyczajów.
Raz na ekranie oglądamy więc typowy, wiktoriański melodramat, by za chwilę ujrzeć szereg scen z planu, zaś XIX-wieczny związek Sary i Charlesa Henry’ego Smithsona zestawiony jest z przelotnym romansem wcielających się w te postacie Mike’a i Anny. W tych podwójnych rolach wystąpili Jeremy Irons i Meryl Streep, a na marginesie warto wspomnieć, że podobny zabieg zastosował Filip Bajon w nakręconych w 2010 roku „Ślubach panieńskich”.
Reisz i Pinter bawią się w „Kochanicy Francuza” konwencjami. Będący ucztą dla oczu melodramat (dawne, wspaniałe stroje; piękne pejzaże) uzupełniają o elementy kina grozy (kochankowie czują się zagrożeni; sekretne listy - rzecz jasna pełne tajemnic - przekazują sobie pod osłoną nocy). Ale filmowi twórcy snują tutaj także rozważania nad specyfiką aktorskiego rzemiosła, bo też czy nie jest przypadkiem tak, że dwoje aktorów zakochało się w sobie, tylko dlatego, iż za bardzo weszli w role dwojga zakochanych postaci?
Profesor Alicja Helman omawiając „Kochanicę Francuza” w książce „100 arcydzieł kina” zauważała natomiast, że: „reżyser znajduje też chwyt stricte filmowy, polegający na grze zwielokrotnionych spojrzeń: my patrzymy na film – aktorzy patrzą na bohaterów – bohaterowie są stawiani w takich sytuacjach, że nieustannie obserwują się lub nawet podglądają nawzajem (…) W filmie dominuje wiktoriański spektakl oddany z ogromną pieczołowitością i wyczuciem stylu, co sprawia, że widz chłonie piękno obrazu i mistrzostwo gry aktorskiej, zapominając o dystansie, który reżyser próbuje mu narzucić”.
***
Tekst z cyklu Filmy wszech czasów
Czyli powrót do krainy dzieciństwa. Pytanie tylko, czy udany. I w ogóle możliwy…
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.