Jak nakarmić gości, gdy lodówka pusta, czyli rzecz o szkolnych lekturach. W sam raz na nadchodzący nowy rok szkolny.
Od tamtej awantury wszystkie piękne batalie o klasyków zaczęły mieć charakter czysto publicystyczny. Pokazała ona, że problem nie polega na tym, że poleca się niewłaściwych autorów, czy serwuje zamiast całości jedynie fragmenty lektur, ale że w ogóle czyta się coraz mniej… w szkole! Zamiast sprawie zaradzić, sześć lat temu dydaktycy i urzędnicy ministerialni wywiesili białą flagę. Układając obowiązującą do dziś podstawę programową, kierowali się jedynie tym, jak nakłonić uczniów do tego, by w ogóle czytali. Cokolwiek. Temu służyło dopisanie do lektur proponowanych (na szczęście nieobowiązkowych) kryminałów, komiksów czy literatury fantasy. W tę stronę zmierza też „twórczy ferment” wywołany właśnie przez Joannę Kluzik-Rostkowską.
Prof. Andrzej Waśko z UJ, który pełnił funkcję wiceministra edukacji w rządzie PiS, nie bardzo rozumie, czemu właściwie ma on służyć. W miejsce twitterowych sondaży poleca raczej zorganizowanie poważnej konferencji polonistycznej. – Mam wrażenie, że środowiska akademickie uciekają w tej sprawie od odpowiedzialności i chowają głowę w piasek, tymczasem znajomość literackiego kanonu w społeczeństwie z roku na rok spada – alarmuje prof. Waśko.
Są oczywiście i tacy, którzy pani minister przypisują dość przyziemne pobudki. Ferment wokół lektur – niczym wakacyjna Paskuda – odwraca uwagę od „darmowego elementarza”, nad którym pastwią się praktycznie wszystkie media.
Grochola jeszcze poczeka
Powiedzmy to raz jeszcze, głośno i wyraźnie. Żadnej zmiany na listach lektur nie będzie. W szkole podstawowej z tego prostego powodu, że… nie ma tam takiej listy. Układa ją na własną odpowiedzialność nauczyciel. W gimnazjum zostali na placu boju: Kochanowski (fraszki i treny), Krasicki (bajka), Fredro („Zemsta”), Mickiewicz („Dziady cz. II”) i Sienkiewicz (powieść historyczna). Mniej już się nie da, wymianę kogokolwiek z tej męskiej ekipy na Katarzynę Grocholę też trudno sobie (na razie) wyobrazić. Osiem obowiązkowych lektur w liceum – w tym tylko jedna powieść w całości – również nie pozostawia pani minister żadnego pola manewru. Uznajmy więc temat za zamknięty. Chyba że ktoś wreszcie pójdzie po rozum do głowy i odkręci wajchę w drugą stronę.
Z badań PISA, którymi tak lubimy się szczycić, bo nieźle w nich wypadamy, wynika prosta zależność: im więcej książek w domowej bibliotece, tym większa gwarancja sukcesu edukacyjnego dziecka. Uczniowie, którzy dużo czytają, nie mają problemów w nauce, ich język jest bogatszy, a zdolność adaptacji do nowych sytuacji większa. Pod jednym warunkiem: że w świat książek nie wprowadza ich „Pięćdziesiąt twarzy Greya”.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.