Uratowaliśmy polską historię, czas na literaturę ojczystą. Szkoła tego za nas nie zrobi.
Niestety w szkołach czyta się coraz mniej i nikt nie pali się, by to zmienić. Rośnie za to w siłę lobby na rzecz zastępowania „anachronicznych” lektur współczesną literaturą popularną. Arcydzieła – jak w PRL, choć z zupełnie innych powodów – schodzą do podziemia. Są czytane w małych grupach, po domach, w klubach lub w ramach protestu, publicznie (tak niedawno było z „Panem Tadeuszem”). Doszło do tego, że badania literackie związane z polskim kanonem trzeba finansować z prywatnych środków, bo publiczne granty idą na wspieranie literackich prowokacji lub zwalczanie „szkodliwych stereotypów”. – Mamy do czynienia z systemowym wykluczeniem edukacyjnym – ostrzega prof. Andrzej Waśko, polonista, prezes powołanej niedawno Fundacji im. Maurycego Mochnackiego.
Akcja z podtekstem
Ministerstwo Edukacji Narodowej ruszyło właśnie z akcją wspólnego wybierania lektur dla uczniów szkół podstawowych. Teoretycznie chodzi o niewinną i w dodatku jakże potrzebną promocję czytelnictwa. Wiadomo bowiem, że młodzież generalnie od książek stroni. Sęk w tym, że jest to akcja z wyraźnym podtekstem. W szkole podstawowej praktycznie nie istnieje już żaden kanon lektur. Nauczyciel ma wolną rękę w ich wyborze, bo na tym poziomie chodzi głównie o wyrobienie nawyku czytania. Nic zatem nie stoi na przeszkodzie, by na lekcjach przerabiane były „książki naszych marzeń” (jak głosi hasło akcji MEN). Gdzie zatem drugie dno? Otóż efektem całego przedsięwzięcia będzie nie tyle lista pozytywna, co negatywna. Już są wskazywane tytuły (oczywiście nie przez urzędników, ale rodziców i uczniów), które powinny z polskich szkół zniknąć, bo są „niezrozumiałe, nieatrakcyjne i nudne”.
Okazuje się, że książki mają termin przydatności do spożycia, a ten np. w przypadku „Szatana z siódmej klasy” (1937) dawno minął. „Gazeta Wyborcza” przywołuje w tym kontekście raport wrocławskiej fundacji Punkt Widzenia, która alarmuje, że „w lekturach szkolnych brakuje demokracji, a nierówność płciowa jest bardzo duża”. Jako negatywny przykład wskazywana jest powieść „W pustyni i w puszczy”, gdzie chłopiec (Staś Tarkowski) „jawi się jako nadczłowiek”. Dziewczynki generalnie przedstawiane są w książkach dla młodzieży „jako bierne i koniecznie ładne”. Problem nie jest bynajmniej błahy, bo – jak alarmują twórcy raportu – „bierność kobiet łączy się z przyzwoleniem na przemoc wobec nich”.
Po co nam język polski?
Można oczywiście cytowany raport potraktować z uśmiechem politowania, ale to nie są żarty. Nie mamy co prawda (jeszcze) do czynienia z układaniem listy lektur zakazanych, a sama akcja ma być jedynie „sugestią” wobec nauczycieli. Tym niemniej przekaz jest jasny i spójny z „duchem reformy” nauczania języka polskiego w szkole, nie tylko podstawowej. Ze względu na „trudny język”, „niezrozumiałość” i „anachroniczny kontekst” sukcesywnie znikają kolejne pozycje z kanonu, bez którego jeszcze niedawno trudno było sobie wyobrazić kulturalną edukację w Polsce.
Nauczanie języka polskiego nastawione jest dziś w szkole wyłącznie na kształcenie praktycznych zdolności. W podstawówce ambicje programów nie sięgają ponad czytanie ze zrozumieniem, w gimnazjum sprawdza się umiejętność konstruowania tekstów użytkowych, a w liceum autoprezentacji. Kwestie tożsamości i dziedzictwa kulturowego są sukcesywnie marginalizowane. By nie sięgać po analogie z czasów zaborów, można wspomnieć łagodniej o panującym dziś rynkowym modelu edukacji. W programie wyborczym urzędującego prezydenta Krakowa, kulturalnej stolicy Polski, znalazło się wprowadzenie do szkół podstawowych pięciu godzin w tygodniu nauki języka angielskiego. A co z polskim? – Historia literatury była kilkadziesiąt lat temu najważniejszą dziedziną humanistyki, a bieżące życie literackie toczyło się w żywym dialogu z tradycją, której znajomość należała do kanonu wykształcenia polskiego inteligenta. Dziś treścią reform nauczania jest skracanie listy lektur i nastawienie na testy. Niewiele przesady byłoby w stwierdzeniu, że kultura literacka powoli staje się w naszym społeczeństwie zjawiskiem niszowym – ubolewa prof. Andrzej Waśko.
Tropem historyków
Dwa lata temu doszło do wydarzenia bez precedensu: głodówki dawnych opozycjonistów w Krakowie prowadzonej w obronie… nauczania historii w szkołach. – Jest mi przykro, że musiało dojść do takiego protestu w państwie demokratycznym. To nie był bunt nierozważny, bez celu, oni walczą o duszę narodu – komentował kard. Stanisław Dziwisz. Wokół głodujących zawiązało się wówczas coś w rodzaju konfederacji. Uchwałę wspierającą ich postulaty podjęła rada naukowa Instytutu Historii UJ, a setki osób wyrażało poparcie dla głodujących na stronie protest.ehistoria.org.pl. W efekcie z inicjatywy prezydenta RP doszło do spotkania historyków z ówczesną minister edukacji narodowej. Choć reformy programowej nie udało się zatrzymać, to jednak nauczanie tego przedmiotu przestało być jedynie sprawą wewnątrzszkolną. Zmienił się klimat wokół historii ojczystej.
Ten temat stał się znów popularny, pojawiły się publikacje, dodatki w kolorowych pismach, moda na rekonstrukcje wielkich bitew. – Na taki sukces patrzą z zazdrością historycy literatury polskiej. I chętnie poszliby przetartym już szlakiem – przyznaje prof. Waśko. Nie mówi o jakichś radykalnych krokach, choć w działaniach kierowanej przez niego fundacji używa się kategorii „nieposłuszeństwo edukacyjne”. To pewien paradoks, aby bronić dziedzictwa, uczyć prawdziwej literatury, nie gubić kontaktu z arcydziełami i mistrzami, trzeba iść pod prąd, budować alternatywne formy kształcenia.
Jak za dawnych lat
– Kultura literacka istnieje jedynie w dialogu z tradycją. Człowiek musi się nieustannie konfrontować z arcydziełami, które powstały w przeszłości, inaczej będzie pozbawiony tożsamości – zauważa prezes Fundacji im. M. Mochnackiego. Aby taki dialog prowadzić, trzeba swobodnie poruszać się w polszczyźnie, nie tylko tej jej formie, którą oferuje współczesny świat mediów. – Dziś na lekcjach polskiego uczy się „o” arcydziełach, tymczasem literatury winno uczyć się „na” arcydziełach – tłumaczy prof. Waśko. Jak miałoby wyglądać takie – alternatywne dla szkolnego (czy też uzupełniające) – prowadzenie dialogu z naszym literackim dziedzictwem? Tu akurat prochu wymyślać nie trzeba, bo nasza burzliwa historia wykształciła zarówno formy takiej edukacji, jak i nawet sposób jej finansowania. Formy to niezależne wykłady, kursy, wydawnictwa, spotkania autorskie, stypendia twórcze i programy badawcze, a pieniądze na ten cel gromadzi się dzięki mecenatowi obywatelskiemu. To też polska tradycja. Nie udałoby się przecież zachować i przyswoić dorobku wielu wybitnych pisarzy zakazanych w PRL, gdyby nie Kultura Paryska. W latach 80. twórcy mogli przetrwać dzięki Fundacji Polcul czy stypendiom Fundacji Kościuszkowskiej. Publiczne środki szły w tym czasie na propagandę, ideologiczne knoty i etaty dla politruków.
Powrót mecenasa
Fundacja im. Maurycego Mochnackiego, założona przez wybitnych polonistów i pisarzy, rozpoczęła działalność od otwartych spotkań i przygotowania programów edukacji historyczno-literackiej uzupełniającej ogołocony z ważnych treści program nauczania szkolnego. Dzięki donacji rodzinnej ze spadku po urodzonej w Krakowie, a pracującej i zmarłej w Milwaukee (USA) śp. prof. Annie Stadnickiej fundacja stworzyła stypendium jej imienia, przeznaczone dla wyróżniających się doktorantów w dziedzinie historii literatury polskiej. Pierwsza edycja konkursu na to stypendium została rozstrzygnięta w październiku. Rada Stypendium, pod przewodnictwem prof. Krzysztofa Koehlera, przyznała półroczne stypendia w wysokości 5 tys. zł siedmiu doktorantom z całej Polski. Stypendium im. Anny Stadnickiej będzie przyznawane corocznie, w miarę posiadanych środków. Fundacja im. Maurycego Mochnackiego, w Radzie której zasiadają m.in. profesorowie: Krzysztof Dybciak, Dorota Heck, Katarzyna Stadnicka, Maciej Urbanowski i Justyna Chłap-Nowakowa, wystosowała apel do wszystkich osób i instytucji, którym leżą na sercu sprawy polskiej świadomości historycznej, o wsparcie finansowe i wszelką pomoc w upowszechnieniu idei obywatelskiego mecenatu nad kulturą narodową.
Na przykład Limanowa
Stypendia są bardzo ważne, bo trafiają do pokolenia dwóch kryzysów: ekonomicznego i kulturowego. Studenci kierunków humanistycznych stają dziś przed mało atrakcyjnym wyborem: emigracja albo marginalizacja. Jeśli wracają do swych małych ojczyzn z pomysłami i zapałem, szukają wsparcia. Mecenat państwowy praktycznie nie działa, potrzebny jest więc ten obywatelski. Akcja edukacyjnego nieposłuszeństwa nie jest adresowana jedynie do dużych ośrodków akademickich.
Jest wiele małych miejscowości z wielką historią i wspaniałym dziedzictwem. – Na przykład Limanowa – podsuwa prof. Waśko. Miesiąc temu wystartował tu projekt „Genius loci”, przygotowany przez Fundację im. Maurycego Mochnackiego we współpracy z nauczycielami I Liceum Ogólnokształcącego im. Władysława Orkana. Sto lat temu toczyła się w Limanowej wielka bitwa I wojny światowej, o której pisze Józef Piłsudski w swoich wspomnieniach „Moje pierwsze boje”. „Genius loci” (łatwy do zaadaptowania wszędzie, gdzie jest jakiś „duch miejsca”) jest również okazją do przypomnienia postaci związanych z Limanową, takich jak Jerzy Żuławski, pisarz i eseista, oraz poeta i malarz Tytus Czyżewski.
I tak, nie oglądając się na tropicieli stereotypów spod znaku MEN, można powracać do wielkiej literatury i przeglądać się w lustrze kulturowego dziedzictwa. Bez tego lustra nie będziemy tak naprawdę wiedzieć, kim jesteśmy.
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.
Trend ten rozpoczął się po agresji Kremla na Ukrainę. A w USA...