W dzienniku "Miłosz w Krakowie" Agnieszka Kosińska pokazuje go prawie jak pod lupą.
Kosińska pod koniec życia autora „To” została jego sekretarką i majordomusem. Godny podziwu jest fakt, że z takim oddaniem, towarzysząc nobliście w jego intensywnym, nietypowym dla 80-latka życiu, znajdowała czas na notowanie.
Nazywa go cyborgiem, ale i ona, asystując mu, też okazała się człowiekiem mocnym, odpornym na presję tak wielkiej osobowości. Nie przez przypadek nazwała tamten czas nurkowaniem w łodzi podwodnej pod wysokim ciśnieniem. Sama mi to kiedyś powiedziała, kiedy odwiedzałam Czesława Miłosza.
Zanotowała w dzienniku moje spotkania z nim, a więc czuję się też obecna w tej ważnej książce. Uważam Miłosza za „mojego poetę”, dlatego na początku zdenerwowała mnie dokładność, z jaką opisuje awarie jego psującego się ciała.
Nie to, że leżąc na intensywnej terapii pod aparaturą mówi jej, że marzy, żeby – tu przytaczam cytat – „zrobić kupę”, bo to zrozumiałe pragnienie obłożnie chorego. Raziło mnie na przykład opisywanie poszukiwania przez niego sztucznej szczęki czy kłapania nią podczas posiłków, odzierające poetę z dostojeństwa mędrca i godności starca.
Kiedy jednak skończyłam lekturę, zaakceptowałam zamysł autorki, że te szczegóły są potrzebne dla oddania dramatu degradacji ciała wielkiego duchem człowieka. Bo dziennik Kosińskiej to niewątpliwie opis wielkości poety, który do końca pozostaje wewnętrznie młody i codziennie siada do ciężkiej pisarskiej pracy, pomimo zagrożenia udarem i nawracających pobytów w szpitalu.
Nie rozczula się nad przypadłościami, ale humorem, obecnym też w powstałej wtedy poezji, i dystansem walczy z przeciwnościami. Pisze, żeby ocalić świat i siebie leżącego bez sił w łóżku, coraz bardziej głuchego i prawie ślepego.
Poza opisem tego pełnego apetytu na życie egotysty, ale też człowieka cierpiącego na głęboką depresję, znajdziemy w książce fragmenty poszerzające wiedzę o jego wierze, fascynującej wielu przyjaźni z Herbertem, czy najbliższej rodzinie. Jest też szczególny wątek poświęcony Carol Thigpen, młodszej o 30 lat żonie Miłosza, która zmarła przed nim.
Zagrożony udarem poleciał pod opieką lekarza do San Francisco, żeby się z nią pożegnać. To ona dodawała mu sił do życia i pracy. Z jego kajetu
nr 78 Kosińska wynotowała przejmujący fragment mowy pożegnalnej po śmierci żony, będący według mnie kluczem do ostatnich lat Miłosza:
„Latami nękały mnie ataki odrazy i gniewu, ale teraz podziwiam wspaniałość człowieka i powtarzam słowa psalmu »Stworzyłeś go niewiele mniejszym od aniołów«. Ponieważ od istoty ludzkiej – Carol otrzymałem dar bezcenny: jej nieustającą czułość i miłość. Umierając powiedziała »miłość nas poprowadzi «. I zrozumiałem, że panowanie śmierci nie jest bez granic”.
Choćby dla tych kilku linijek warto przeczytać 765 stron „Miłosza w Krakowie”.
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.