O dzieciństwie w Gdańsku, NZS, kolportażu ulotek i polskiej tożsamości z Kubą Sienkiewiczem, neurologiem i muzykiem rockowym, rozmawia ks. Rafał Starkowicz.
Ks. Rafał Starkowicz: Urodził się Pan w Warszawie, tam także skończył Pan studia. Jakie są Pana związki z Gdańskiem?
Kuba Sienkiewicz: Mniej więcej od 3. roku życia do IV klasy szkoły podstawowej mieszkałem w Gdańsku-Oliwie. To kawał mojego wczesnego życia. Czuję bliski związek z katedrą oliwską, gdzie przyjąłem chrzest i Pierwszą Komunię. Chodziłem do tzw. czerwonej szkoły, tuż obok katedry. Znam tę okolicę jak własną kieszeń...
Często powraca Pan do tej krainy dzieciństwa?
Co kilka lat odświeżam sobie tę topografię. Przyjeżdżam tu i chodzę po okolicy... Patrzę, jak to wszystko dzisiaj wygląda.
Dzieciństwo jest czasem kształtowania człowieka...
Ważny wpływ wywarły na mnie koncerty organowe w katedrze oliwskiej. Chodziłem na nie, ponieważ mieszkałem niedaleko. Po wyjeździe z Gdańska bywałem tam już raczej sporadycznie. Zależało mi jednak zawsze, aby trafić na Festiwal Muzyki Organowej. Mam nawet płyty prof. Peruckiego. Oczywiście, analogowe...
Był Pan członkiem NZS-u. Jak Pan wspomina tamte dni?
W 1980 roku właśnie zdałem na studia. Najpierw były wakacje, potem obowiązkowe wówczas praktyki robotnicze. Kiedy rozpoczął się rok akademicki, niejako automatycznie zapisałem się do NZS. Był to wyraz postawy światopoglądowej i poparcia dla „Solidarności”. Nie chodziło nawet o to, by być działaczem walczącym o konkretne, socjalne prawa studentów, tylko zwyczajnie o udział w organizacji niezależnej. To była oczywista deklaracja poglądów.
Zaangażował się Pan w działania związku?
Merytorycznie to zaangażowanie było niewielkie. Co prawda, chodziłem na zebrania. Ale przede wszystkim zależało mi na działalności artystycznej. Zrobiliśmy radiowęzeł, który funkcjonował podczas pierwszej fali strajków studenckich, a więc na początku roku 1981. Podobnie było w czasie drugiej fali, która bezpośrednio przeszła w czas stanu wojennego. To były jesień i zima 1981.
Miał Pan przygodę z konspiracją?
Tak jak wszyscy brałem udział w kolportażu ulotek. To była naturalna postawa...
Część Pana piosenek mówi o historii Polski. Dlaczego ważne jest jej opowiadanie?
To jest nasza tożsamość. Refleksja historyczna nas określa. Bardzo ważna jest pełna znajomość historii. Nie może opierać się jedynie na interpretacjach czy gotowych recenzjach. Trzeba poznać faktografię. To daje pełny obraz i możliwość wczucia się w to, co przeżywali ludzie w tamtych chwilach.
Po płycie „Historia” można było odnieść wrażenie, że mainstream się na Pana obraził.
Mainstream obraził się na zespół Elektryczne Gitary już pod koniec lat 90. XX w., nie w związku z płytą „Historia”. Standardy w piosence historycznej wyznaczył Jacek Kaczmarski. Staraliśmy się tylko ich za bardzo nie popsuć.
Jest w Pana tekstach sporo ironii wobec ludzkiej głupoty.
Raczej autoironii. To od początku było materiałem do naszych piosenek. Jeśli chodzi o głupotę, trzeba zaczynać od siebie.
Mam wrażenie, że nieźle się przy tym bawicie...
To prawda. Ale rzeczy ważne warto podawać lekko. Niekoniecznie tak, żeby słuchacz się męczył. Od początku o to dbaliśmy, żeby nasza piosenka, która w końcu wywodzi się z piosenki autorskiej, była opakowana lekko i przystępnie.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.