Zapisana w biblijnej Księdze Rodzaju historia Noego i budowanej przez niego arki, inspiruje filmowców od dawna.
Mieliśmy już jej mniej i bardziej wierne ekranizacje, filmy science-fiction (np. „Titan – Nowa Ziemia” gdzie arką był statek kosmiczny), czy animacje dla dzieci – chociażby „Ups! Arka odpłynęła”, gdzie starotestamentalna opowieść była tylko pretekstem do nakręcenia bajki dla najmłodszych. Była i bardzo udana komedia – wyreżyserowany przez Toma Shadyaca „Evan Wszechmogący” z 2007 roku.
Tytułowy bohater, grany przez komika Steve’a Carrela jest świeżo upieczonym, amerykańskim kongresmanem, który wydaje się być stworzony do roli polityka. Jak się jednak okazuje, Bóg ma wobec niego nieco inne plany. Otóż chce, by wybudował… arkę. Dokładnie taką samą, jaką przed wiekami kazał zbudować Noemu.
Evanowi Bóg zjawia się osobiście (w roli Najwyższego - Morgan Freeman) i stara się go przekonać, do swojego pomysłu. Oczywiście kongresman ma Go za szaleńca i za nic w świecie nie chce podjąć się takiego zadania. Z czasem jednak przyjdzie zmienić mu zdanie. Zwłaszcza, że na każdym kroku zaczynają towarzyszyć mu zwierzęta, które zamierzają zaokrętować się na wciąż niepowstałej arce.
Film luźno nawiązuje do innej produkcji – nakręconego w 2003 roku „Bruce’a Wszechmogącego” z Jimem Carrey’em w roli głównej. Tam również Morgan Freeman wcielał się w postać Boga, który zjawia się współczesnemu śmiertelnikowi, ale mam wrażenie, że „Bruce…” pomyślany był jak typowa crazy comedy, w której będący wówczas u szczytu popularności Carrey mógł poszarżować.
„Evan…” jest filmem zupełnie inaczej skonstruowanym. Znacznie więcej w nim odniesień do Biblii i choć także mnóstwo w nim gagów, większość z nich jakoś o biblijna historię zahacza. Np. drewno niespodziewającemu się niczego Evanowi przywozi firma Alfa & Omega Hardware, zaś nastawiany codziennie na 7:00 budzik zaczyna dzwonić już o 6:14, a przecież wers 6,14 w Księdze Rodzaju brzmi „Ty zaś zbuduj sobie arkę z drzewa żywicznego, uczyń w arce przegrody i powlecz ją smołą wewnątrz i zewnątrz”. W finale zobaczymy natomiast najprawdziwszy potop.
Ta ostatnia sekwencja przywodzi na myśl kino katastroficzne, choć przez większość seansu twórcy na przemian serwują widzom komedię, film biblijny i familijny. I okazuje się, że to bardzo ciekawy, pomysłowy miszmasz. Ani przez chwile się nie nudzimy, w czym spora zasługa nie tylko scenarzysty, Steve’a Oedekerka, ale także aktorów pojawiających się na drugim planie. Wanda Sykes, John Goodman, John Michael Higgins, Jonah Hill, Molly Shannon, Lauren Graham, czy Ed Helms sprawiają, że oglądanie tego film sprawia niesamowitą frajdą, a przy tym cały czas, tak naprawdę, jest nam dane obcować z opowieścią wziętą z Pisma Świętego. Przerobioną, uwspółcześnioną, ale ciągle tą samą. Ba, w pewnym momencie ekranowy Bóg sam wyjaśnia jej sens żonie głównego bohatera.
Jeśli właśnie tak miałaby wyglądać Nowa Ewangelizacja, to jestem jak najbardziej za.
*
Tekst z cyklu ABC filmu biblijnego
Czyli powrót do krainy dzieciństwa. Pytanie tylko, czy udany. I w ogóle możliwy…