Na plan przychodzi tak jak jej najwygodniej – w sukience i szpilkach. Żeby nie myśleć o wyglądzie, ale pracy. – Wiem, że jeden film nie zmieni świata – mówi Magda Piekorz. – Ale jeśli komuś coś drgnie w sercu, to już wiele.
Bez dopowiedzenia
Wierzy w miłość, taką ewangeliczną, aż do śmierci. – Choć nie powinnam – zastrzega się. – Rodzice się rozstali, kiedy skończyłam dwadzieścia dwa lata. Potem rzadko kontaktowała się z ojcem. Zobaczyli się w jej 30. urodziny, 2 października, właśnie na premierze „Pręg” w katowickim „Światowidzie”. W kalendarzu liturgicznym Kościoła katolickiego przypada wtedy święto Aniołów Stróżów. Jej czy jego Anioł Stróż zadbał wtedy o to spotkanie. To był film o nich, wypełnienie wieloletniego milczenia.
– Umówiliśmy się, że odwiedzi nas z mamą w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia – pamięta. Jednak nie przyszedł. Zmarł na zawał dwie godziny wcześniej. Do dziś brakuje jej rozmowy, która się wtedy nie odbyła. Przyznaje, że lubi filmy bez pointy, pełne niedopowiedzeń, takie, które można zakończyć po swojemu. Tak jak „Okruchy dnia” Jamesa Ivory’ego. – Poprzez morał reżyser narzuca nam swoje zdanie, a mnie podobają się filmy, które przeprowadzają przez świat. Reżyser odkrywa go razem z nami...
Reżyserować siebie
W życiu jest mało konkretna, niezdyscyplinowna, trudno jej się pozbierać. Na wycieczce w Rzymie mdlała podczas upału, zostawiła sweter na lotnisku. Praca nad filmem czy spektaklem zmienia ją w innego człowieka. Potrafi mobilizować się przez 24 godziny na dobę. Kiedy jechała do Bośni, nie bała się, że ich autobus obrzucą kamieniami. Nigdy nie unika trudnych rozmów. Bo film to dla niej życie. Krzysztof Zanussi, decydując się na produkcję „Pręg”, pomógł jej przekroczyć granicę między dokumentem a filmem fabularnym. Cóż z tego, kiedy już prawie zaczęła cierpieć na kompleks jednego filmu.
Po sukcesie „Pręg”, słysząc, jak wszyscy powtarzają, że „sukces zobowiązuje”, nie pojechała na wakacje. Ale kolejne propozycje filmowe, które zgłosiła do realizacji, nie znalazły dofinansowania. („Pręgi” kosztowały 3 mln, wszystkie następne kilka razy więcej).
Opowiada o nich, jakby streszczała filmy, które chciałoby się zobaczyć. „Filip”, według prozy Leopolda Tyrmanda, to historia młodego Polaka, który w czasie II wojny dostaje się do pracy w eleganckim hotelu we Frankfurcie, gdzie poznaje młodzież z krajów okupowanych przez Niemcy. Obraz przypomina klimatem „Zaklęte rewiry”. W „Dziesiątej muzie” chłopak z małej miejscowości zaczyna pisać scenariusze i tak spełnia swoje marzenia. W „Krzyżu” przedstawia młodego księdza, u którego szuka pomocy duchowej dziewczyna. „Senność”, powstała we współpracy z Kuczokiem. – To rzecz o ludziach, którzy już dawno przestali być sobą, wybrali kierat obowiązków, jakiś związek i boją się to przerwać – mówi. – A kto nas reżyseruje? – pytam. – Sami się reżyserujemy, podejmując wybory – odpowiada. – Dekalog jest drogowskazem i jeśli wybieramy w obrębie zasad, które dyktuje, to przyjmujemy reżyserię Boga. Gdy wybieramy poza nimi – sami siebie reżyserujemy, choć dopiero z perspektywy czasu okazuje się, że te wybory były niesłuszne.