Jeśli Teatr Telewizji ma przyciągnąć większe grono odbiorców, powinien być bardziej różnorodny. Obok poruszania tematów historycznych potrzeba artystycznych poszukiwań. Nie może też zabraknąć klasyki.
Nudny, pretensjonalny, papierowy – tak w skrócie dałoby się opisać spektakl „Fryderyk” w reżyserii Agnieszki Lipiec-Wróbel, który zainaugurował nowy sezon Teatru Telewizji. „Fryderyk” jest modelowym wręcz obrazem tego, jak spektakle przeznaczone na szklany ekran nie powinny wyglądać. Czy Telewizja Polska znajdzie pomysł, by ożywić piękną tradycję własnego teatru?
Klapa zamiast klamry
Punkt wyjścia wydawał się dobry: mało jeszcze znany Chopin przybywa do Paryża i próbuje wejść na salony, zmagając się zarówno z zawiścią konkurentów, jak i z własnymi problemami – chorobą, depresją, poczuciem winy z powodu opuszczenia ojczyzny w trudnym momencie. Tyle że ów osobisty dramat, zamiast budować napięcie, staje się na ekranie budulcem jakiejś dziwnej, onirycznej magmy, której widz ma dość już po kilkunastu minutach. Nie ratują tej sytuacji świetni aktorzy, bo to, co mają do zagrania, nie pozwala im rozwinąć skrzydeł. Przegadanie, papierowe dialogi i kompletnie niepotrzebny, chybiony wątek współczesny – to największe grzechy tego spektaklu.
Teatr Telewizji od dawna szuka pomysłu na siebie. Dzisiejsza technika pozwala na korzystanie z bogatszej gamy środków wyrazu niż dawniej, co sprawia, że przedstawienia często bardziej przypominają etiudy filmowe niż sztuki teatralne. Nie inaczej jest z „Fryderykiem”, w którym sceny studyjne przeplatają się ze zdjęciami plenerowymi, przedstawiającymi m.in. dzisiejszy Paryż. Tyle że to uwspółcześnienie niczego istotnego do sztuki nie wnosi. „Fryderyk” bowiem to spektakl bez pomysłu. Grzęznący w przydługich dialogach, z których nic nie wynika. Nawet klimat epoki nie został tu oddany wiarygodnie. Cóż, że na ekranie pojawiają się Słowacki czy Mickiewicz, skoro przemawiają cytatami, które wszyscy i tak od dawna znają? Jakby tego było mało, romantycy zostali przedstawieni w spektaklu jako grupa naburmuszonych, zakompleksionych postaci, których głównym zajęciem jest dogryzanie sobie nawzajem. Pomiędzy tym wszystkim pojawiają się myśli o Polsce, jednak w takim kontekście brzmią mało wiarygodnie.
Gdyby jeszcze Agnieszka Lipiec-Wróbel skupiła się wyłącznie na wątku historycznym, może jakoś udałoby się ten spektakl wybronić, zwłaszcza że od strony wizualnej prezentuje się on całkiem nieźle. Ale wątek współczesny z pianistką, która otrzymuje w spadku fortepian Chopina, okazuje się totalnym nieporozumieniem. Widać, że autorka szukała na siłę klamry, która spięłaby całość. Niestety, trudno dopatrzyć się istotnej paraleli między zachowaniem bohaterki a losami kompozytora, bo fakt, że młoda instrumentalistka ma z jakiegoś niejasnego powodu opory przed graniem, to jednak trochę za mało.
Miejsce w ramówce
Klapa „Fryderyka” każe postawić na nowo pytania o kształt współczesnego Teatru Telewizji. Dyskusja na ten temat toczy się od wielu lat. Są i tacy, którzy całkowicie podważają celowość jego istnienia. Ale czy faktycznie likwidacja jedynego takiego projektu w Europie, istniejącego od 1953 r., byłaby dobrym rozwiązaniem? W skomercjalizowanym świecie, w którym nawet telewizja publiczna serwuje rozrywkę najniższych lotów, w postaci gal disco polo i głupawych pseudokabaretów, każde, nawet najmniejsze okienko z ambitniejszą sztuką wydaje się na wagę złota.
Warto przypomnieć, że na początku istnienia Teatru Telewizji spektakle odgrywane były na żywo. Z tego też powodu w poniedziałki teatry były zamknięte. Dzięki temu widzowie mogli uczestniczyć w niepowtarzalnym wydarzeniu, które zawsze kryło w sobie element nieprzewidywalności. Z czasem zrezygnowano z formy transmisji, bo wcześniejsze nagranie spektaklu było dla telewizji po prostu bezpieczniejsze. Ale próby powrotu do sztuk granych na żywo podjęto w 2011 r. – i to z sukcesem. Pierwszym po 40-letniej przerwie spektaklem Teatru Telewizji pokazywanym na żywo była „Boska” Petera Quiltera w wykonaniu warszawskiego Teatru Polonia. Sztuka w reżyserii Andrzeja Domagalika opowiadała o brawurowej karierze Florence Foster Jenkins, śpiewaczki pozbawionej talentu. W tę rolę wcieliła się Krystyna Janda. Spektakl okazał się strzałem w dziesiątkę – obejrzało go ponad 2,7 mln widzów, wielkim zainteresowaniem cieszyła się też transmisja w internecie. Dodajmy, że działo się to wszystko w momencie, kiedy Teatr Telewizji wracał na swoje dawne miejsce w ramówce po półtorarocznej przerwie. Wcześniej bowiem nieustannie przesuwano emisje na coraz późniejsze godziny. Był nawet czas, gdy sztuki pojawiały się po godzinie 22.00, co było porą bardzo niedogodną, zwłaszcza dla osób starszych czy nauczycieli, którzy następnego dnia zaczynali pracę o ósmej rano. Poza tym ciągłe zmiany czasu emisji musiały wiązać się ze spadkiem widowni, bo oglądalnością rządzą także nawyki odbiorcze. A Teatr Telewizji z definicji przeznaczony jest dla wiernej, świadomej widowni i rzadko może zainteresować przypadkowego widza.
Ile historii w teatrze?
Oczywiście formuła spektakli na żywo jest tylko jedną z możliwości ożywienia tradycji Teatru Telewizji. Innym pomysłem, eksploatowanym od lat, jest traktowanie najnowszej historii jako źródła inspiracji dla dramatu. Ale to, co udało się dwanaście lat temu w przypadku „Norymbergi”, ze znakomitą kreacją Janusza Gajosa w roli emerytowanego oficera wywiadu wojskowego, niekoniecznie musi się sprawdzać za każdym razem. Zwłaszcza że twórcy spektakli historycznych dość łatwo popadają w schemat, a wątek współczesny w postaci motywu dziennikarki dociekającej, „jak to było naprawdę”, powtarza się tu nazbyt często. Tymczasem jeśli Teatr Telewizji ma przyciągnąć większe grono odbiorców, powinna nim rządzić różnorodność. Owszem, jest tam miejsce dla tematów historycznych, jeśli zostaną podane w ciekawej formie – tak jak np. zeszłoroczny spektakl „Piłsudski” autorstwa Wojciecha Tomczyka – a nie będą kolejnym „brykiem” pisanym na zamówienie. Ale powinno być też miejsce dla artystycznych poszukiwań (tych autentycznych, a nie opartych na tanim skandalu), a przede wszystkim – dla klasyki.
Rozpoczynający się właśnie sezon Teatru Telewizji to jednak znów duża dawka historii przeniesionej na scenę, a kluczem do niej są przede wszystkim biografie sławnych ludzi. Setna rocznica odzyskania przez Polskę niepodległości oczywiście w pewnym stopniu tłumaczy takie podejście. Byleby nie stało się ono regułą na kolejne lata, bo przesada w żadną stronę nie jest dobra (...).
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.