Science–fiction jako film realistyczny? Jako utwór z elementami niemal eseju socjologa? To możliwe. Taki właśnie jest „Dystrykt 9”.
Film Neilla Blokampa zaskakuje od początku. Idzie w przeciwną stronę niż tradycja kina science–fiction nakazuje. Kosmici nie przylatują nad Nowy Jork, Waszyngton, Chicago czy Los Angeles. Nawet nie nad żadną z europejskich stolic. Ich pojazd zatrzymuje się nad Johannesburgiem. Sami przybysze nie mają w sobie nic z krwiożerczych, hollywoodzkich potworów. Okazują się słabi, schorowani, głodni i potrzebujący pomocy. Ludzie się ich obawiają, zamykają w wielkim obozie.
Do życia zostaje powołana wielka korporacja, mająca za zadanie poznać ich wiedze, zbliżyć obie cywilizacje kulturowo. Stworzyć obcym warunki godnego bytowania. Gdy zaczyna się właściwa akcja filmu kosmici żyją jednak w obozie pełnym prowizorycznych baraków, całkowicie odciętym od miasta. Korporacja ma ich stamtąd przenieść do nowego obozu. W teorii wygodniejszego. Dostarczających powiadomienia o eksmisji pracowników firmy osłaniają jednak uzbrojeni wojskowi i specjalne jednostki firm ochroniarskich.
Twarze kosmitów przypominają krewetki. Nie trzeba długiego czasu, aby tak zaczęto ich nazywać. Nie jest to bynajmniej określenie miłe. Podobnie jak „czarnuch” w odniesieniu do człowieka o czarnym kolorze skóry. Nie jest to porównanie bez znaczenia. Ten film, w takiej formie nie przez przypadek powstał w Republice Południowej Afryki.
Losy Wikusa van der Merwe, pracownika korporacji nadzorującego przekazanie przybyszom postanowień o eksmisji, który po kontakcie z tajemniczą, czarną, wytworzoną przez obcych cieczą zamienia się powoli w jednego z nich, są historią silnie wpisaną w tradycje sztuki i całej kultury tamtego regionu świata. Tradycje znaczoną „Suchą, białą porą” Andre Brinka, czy „Płacz ukochany kraju” Alana Patona.
Wikus z racji swojego, połączonego z kosmicznym DNA, staje się wymarzonym celem badań prowadzonych w korporacji, w której cały czas pracował. Pozwala mu to odkryć brutalną prawdę. Bada się tam głównie broń przybyszów. Pod kątem oczywiście potencjalnego użycia ich przez ludzi. Na obcych się eksperymentuje. Wielu z nich ginie przy tym.
Okazuje się, że obcy są głównie wykorzystywani. Nie ma mowy o jakichkolwiek próbach zbliżenia kultur, czy pomocy dla przybyszy. Próba przeniesienia ich do nowego obozu to tak naprawdę próba wypchnięcia ich poza miasto. Namioty – jak mówi sam Wikus – nie będę tak naprawdę większe, ani wygodniejsze od baraków, w których kosmici mieszkają.
Główny bohater po ucieczce z badań zostaje uznany przez korporację za niebezpiecznego. Ogłasza się wiec o nim najobrzydliwsze kłamstwa. Jest to jednak opowieść o odkrywaniu prawdy o otaczającym głównego bohatera świecie.
Odczytanie tego filmu w kontekście apartheidu – a nawet szerzej wszelkiej segregacji etnicznej, związanych z nią ideologii oraz zbrodni - wydaje się oczywiste. Science–fiction to jednak sztuka czerpiąca z przeszłości lub teraźniejszości, ale wychylona w przyszłość. Jest to więc również ostrzeżenie.
Obrazy warunków życia obcych, wyrządzonego im zła są, więc przypomnieniem, oskarżeniem, ale także wizją. Coś takiego nie tylko nie powinno, ale nie może się powtórzyć w przyszłości. Nawet – jeśli zdecydujemy się na dosłowne filmu odczytanie – w stosunku do potencjalnych obcych, którzy – to mądre spostrzeżenie – nie musza być potężniejsi od nas, ani wrogo nastawieni.
Nawet jeśli nie są to wnioski olśniewające odkrywczością, czy nowatorskie, to są one mądre i przekonująco podane.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.