Lud dzięki staremu zdrowemu rozsądkowi lepiej niż elity pojął, że fanatyczna emancypacja, która porzuca korzenie, jest zawsze błędem, niekiedy zbrodnią, a ostatecznie klęską.
W tym punkcie historii, w którym obecnie jesteśmy, spór i walka toczą się między tymi, którzy chcą zastąpić ten świat innym, a tymi, którzy chcą go bronić i ochraniać. Ci pierwsi chcą „zniszczenia wszystkiego” – „z nienawiści do świata, który nas otacza”. Tak zaczyna swoją książkę i tak ją tytułuje („Nienawiść do świata. Totalitaryzmy i ponowoczesność”) Chantal Delsol, francuska filozofka z paryskiego Uniwersytetu Marne-la-Vallée. Publikacja powstała w 2016 r., wydał ją PAX w 2017 r. (tł. M. Chojnacki). W 2018 r. ukazała się w Znaku wcześniejsza książka Delsol (z 2014 r.), pt. „Kamienie węgielne. Na czym nam zależy?” (tł. M. Kowalska), a świetny esej poświęcił jej ks. Jaklewicz (GN nr 20, 2018 r.). Obie książki gorąco polecam – pożytek intelektualno-duchowy gwarantowany.
71-letnia profesor Delsol świetnie pisze, przenikliwie i niezależnie myśli, jak najdalej od postmodernistycznie politpoprawnych dyrdymałów. Podstawowy konflikt, jaki targa naszym światem, opisuje ona jako bój między zakorzenieniem a emancypacją. Komunizm i gender, bolszewizm, jakobinizm, nazizm i najbardziej do przodu wysunięte przyczółki liberalizmu (podgryzająca demokrację, głośna dziś, agresywna warstwa demokracji liberalnej): wszystkie one wyrastają z oświeceniowej emancypacji – przypomina. I wszystkie one podzielają to samo niewzruszone przekonanie, że „wszystko jest możliwe”, tzn. że z naturą da się zrobić wszystko, co się nam zamarzy, że transgresja, że dezinkarnacja człowieka, że co jest legalne, jest moralne, że trzeba przyswoić sobie nowomowę, czyli język, który będzie myślał za nas. Że każdy z nas jest i powinien być swoim własnym demiurgiem, że ciemny lud, który się wzdraga przed przyjęciem emancypacyjnego ideału, jest wrogiem największego dobra ludzkości: postępu, i zarazem wyznawcą największego zła: populizmu. Pisze – co jak na francuską intelektualistkę początku XXI wieku jest aktem niemałej odwagi: „lud dzięki staremu zdrowemu rozsądkowi lepiej niż elity pojął, że fanatyczna emancypacja, która porzuca korzenie, jest zawsze błędem, niekiedy zbrodnią, a ostatecznie klęską”. I posiłkując się słowami Jacques’a Attalego, tak szkicuje portret szalonej ideologii dążącej do wyrwania wszelkich korzeni: „branie nowości za dobrą nowinę, uznawanie prekariatu za wartość, niestabilności za potrzebę chwili, a melanżu etnii i kultur za bogactwo, które ma uczynić z naszego społeczeństwa nomadyczne plemiona, nieustannie gotowe do dostosowania”.
Korzeniem wszelkich korzeni jest dla niej chrześcijańska wiara w Boga i dlatego też ona (wiara, a dokładnie On – Bóg) jest przedmiotem szczególnego ataku postępowo-‑emancypacyjnej (prze)mocy. Wali między oczy: „ateizm jest wojną”. „Ateizm powstał przeciwko chrześcijaństwu i nie istnieje bez niego. Jest buntem przeciwko osobowemu Bogu, Bogu objawionemu i podającemu się za rzeczywistego. Ateizm, z którym mamy do czynienia na Zachodzie, przypisuje sobie uniwersalne znaczenie, ale nie jest niczym innym jak antychrześcijaństwem, buntem bardzo sytuacyjnym i szczególnym. Żadna inna kultura nigdy nie była ateistyczna. Jest to globalne zakwestionowanie świata pouczanego i przenikanego przez chrześcijaństwo. To zakwestionowanie ma charakter walczący, woluntarystyczny, agresywny”. Delsol nie odpuszcza tu ani na milimetr, a jej (Francuzki!) tezy warto przemyśleć, zwłaszcza w kontekście przymulającego gruchania zwanego potocznie dialogiem z ateizmem.
Orężem w tej wojnie, według Delsol, są pycha, cynizm, pogarda – wobec „starych bab” (to cytat!) i motłochu. Oczernić religię, zdyskredytować, ośmieszyć, wydrwić. Zakazać zabobonów, zabronić religii. Pisze: „jest to postawa zarozumiałej elity, która chciałaby wychowywać lud, ale raczej utrzymuje należyty dystans miedzy sobą a nim, aby zachować poczucie wyższości. Człowiek jest wielki, kiedy ma przed sobą mniej wielkich”. Zdaniem Delsol różnica między jakobińskim, komunistycznym i nazistowskim wczoraj a liberalnym dzisiaj polega na zastąpieniu terroru drwiną. Ale i jedno, i drugie ma funkcję prześladowczą i dyskryminującą chrześcijan. Delsol jest bezlitosna: „nasze elity intelektualne używają szyderstwa jak bomby atomowej, by zrównać z ziemią terytorium wroga”. (Musiał Morawiecki raz jeszcze oddawać Polskę Maryi? Któryś raz po Janie Kazimierzu? To nie działa? – pyta p. Środa). Ironia daje radość, pisze; jest to zła radość niszczenia, posiadania władzy – drugi człowiek, „prostaczek”, zdany jest całkowicie na jej łaskę. Szyderstwo okazuje się skuteczniejsze od terroru: męczennik jest kimś, wydrwiony – nikim. Więc wykpić, opróżnić wrogowi duszę, uzasadnić tym samym rację własnej ciemności. Służyć nicości do końca.
Pamiętamy wiersz Miłosza i gdański pomnik: „Który skrzywdziłeś człowieka prostego/ Śmiechem nad krzywdą jego wybuchając,/ Gromadę błaznów koło siebie mając/ Na pomieszanie dobrego i złego,/ (…) Nie bądź bezpieczny. Poeta pamięta (…)”. Ale ja nie bardzo pokładam nadzieję w pamięci poetów. Jedynie w Bogu, według słów ze Spe salvi: „Sąd ostateczny jako miejsce uczenia się i wprawiania w nadziei”. Istnieje bowiem sąd Boży nad pomieszaniem dobrego i złego, nad gromadą błaznów, nad rechotem z krzywdy prostego człowieka (zniszczenie w prostym człowieku wiary w Boga uważam za krzywdę najwyższą). Istnieje pamięć Boga, miłosierna i sprawiedliwa. I dlatego nie bądź bezpieczny.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.