Neo noir? Hipster noir? Nerd noir?
Film noir, tak jak western, czy musical, to jeden z tych klasycznych gatunków filmowych, do których hollywoodzcy twórcy wracają od dekad. Szukają w nich inspiracji, składają hołdy, polemizują, demitologizują… Bardzo ciekawym przykładem takiego filmu jawnie odwołującego się do dawnych rozwiązań fabularnych i schematów są „Tajemnice Silver Lake”, nakręcone w 2018 roku przez Davida Roberta Mitchella.
W tradycyjnym noir („Sokole maltańskim”, „Wielkim śnie”, czy innych filmach z Huphreyem Bogartem), głównym bohaterem byłby prywatny detektyw, prowadzący profesjonalne śledztwo. U Mitchella inaczej. Zagadkę zaginięcia pięknej (hitchcockowskiej!) blondynki próbuje rozwiązać jej sąsiad – popalający trawkę luzak i hipster Sam (w tej roli Andrew Garfield), który z popkultury uczynił swoją religię.
Coś podobnego widzieliśmy już kiedyś u braci Coen (kłania się kultowy „Big Lebowski”), tyle tylko że tam było bardziej komediowo. W „Tajemnicach Silver Lake” jest nieco bardziej na poważnie. Zwłaszcza gdy idzie o refleksję nad naturą, istotą wspomnianej już kultury popularnej.
Jena z postaci uświadamia Samowi, iż tak hołubiona przez niego popkultura (świat mediów, rozrywki) to jeden wielki, niekończący się lunapark. Odkryłeś/kupiłeś coś nowego (film, płytę, komiks, plakat), czyli „trafiłeś na strzelnicy” jakiegoś pluszaka. Ale w środku nic nie ma. To tylko trociny.
I być może, podświadomie, wszyscy ci geekowie i nerdzi, bezkrytycznie wielbiący Star Treki, Matrixy i Star Warsy, dobrze o tym wiedzą. Tym bardziej jednak idą w zaparte. Ba, próbują za wszelką cenę się dowartościować, „podnieść wartość” swych infantylnych fascynacji , dorabiając do nich nieprawdopodobne interpretacje, tworząc teorie spiskowe, radykalizując się na forach internetowych i w fandomach.
Osobnym tematem w tym filmie są kwestie kobiecości i męskości w popkulturze. Kobiety to tutaj właściwie tylko obiekty seksualne (podobnie jak we współczesnych teledyskach), mężczyźni zaś… Cóż. Tych praktycznie w ogóle tutaj nie ma. Wspomniany już Bogart, Burt Lancaster, Charlton Heston, John Wayne – niegdyś oni byli ikonami popkultury. Dziś takich wzorców w kinie brak. Główny bohater filmu Mitchella w ogóle nie może się z nimi mierzyć. Zresztą słowo bohater jest tu chyba nie na miejscu. Nie dokonuje bowiem żadnego bohaterskiego czynu. Najpierw próbuje zabawić się na śmierć, a kiedy to się średnio udaje „ucieka do mamy”. Używam cudzysłowu, bo nie jest to jego własna matka, a atrakcyjna mamuśka z sąsiedztwa, przywodząca na myśl mamę Stiflera z żenujących filmów spod znaku „American Pie”.
Rodzona matka Sama jest w filmie praktycznie nieobecna. Czasem tylko dzwoni do niego, przypominając mu o dawnym kinie (a więc, symbolicznie, także o dawnych wartościach). Chłopak jednak zbyt zajęty jest sobą i swoimi pop-pasjami. Trocinami.
Niby żartobliwy, a jednak przerażający obraz pokolenia „Netflix and chill”.
*
Tekst z cyklu Filmy wszech czasów