Stracone zachody miłości

Zaskakujący musical… szekspirowski.

Kenneth Branagh najpewniej przejdzie do historii X muzy jako najbardziej zasłużony „szekspirowski reżyser” w dziejach kina. Sukcesywnie przenosi bowiem na wielki ekran kolejne sztuki barda ze Stratfordu, pisząc też do nich scenariusze, a i – zazwyczaj - pojawiając się przed kamerą, choć nie zawsze w głównych rolach.

Kto wie, czy za jego najbardziej udaną, szekspirowską realizację, nie należałoby uznać „Straconych zachodów miłości” z 2000 roku, których akcję przeniósł w lata ‘30 XX wieku i nakręcił w konwencji klasycznego, hollywoodzkiego musicalu.

W oryginalnej sztuce Szekspira z końca XVI wieku dowcip kryje się przede wszystkim w słowach (aluzje, riposty, gry słowne). Kino bardziej kocha jednak dynamikę, ruch, akcję – stąd pomysł by poprzeplatać prostą skądinąd fabułę, tanecznymi sekwencjami, którymi postacie, najczęściej, wyznają sobie miłość lub tańczą ze szczęścia (bo coś poczuli; bo ich uczucie zostało odwzajemnione), choć przecież, początkowo, o miłości w ogóle nie miało być mowy!

Król Nawarry (w tej roli Alessandro Nivola), zabronił bowiem swym dworzanom kobiecego towarzystwa i zażądał, by wraz z nim, przez trzy lata, poświęcili się przede wszystkim nauce. I tak też się dzieje. Oczywiście do czasu, gdy na zamek nie zawitają francuska księżniczka (Alicia Silverstone) i jej damy dworu. Wówczas to, po kolei, mężczyźni zaczną łamać złożone przez siebie „śluby kawalerskie”.

I to właściwie tyle, gdy idzie o główny wątek fabularny. Resztę stanowią wspomniane już popisy taneczne, ale że wykonywane są one do piosenek takich geniuszy musicalu, jak Irving Berlin, Cole Porter, czy Gorge Gershwin, jest na co popatrzeć i czego posłuchać. „Cheek To Cheek”, „There's No Business Like Showbusiness”, „I Get A Kick Out Of You”, “I Won't Dance”… - którego wielkiego, musicalowego szlagieru tu nie ma? Zaś umowna (nieco sztuczna, atelierowa) scenografia + kostiumy z epoki, sprawiają, że w pamięci od razu pojawiają się sceny z klasycznych filmów z Fredem Astairem, czy Ritą Hayword, które Branagh świadomie zresztą kopiuje.

Pod koniec będzie nawet kapitalny, wizualny cytat z kultowej „Casablanki”, wcześniej zaś cała seria fałszywych, czarno-białych kronik filmowych, które prezentowane w różnych momentach filmu, sporo dopowiedzą widzom o bohaterach i ich losach, szybko posuwając akcję do przodu.  

Szybko i dowcipnie – także za sprawą nieustannie błaznujących tu Nathana Lane’a i Timothy’ego Spalla (kto by pomyślał, że ten drugi ma tak wielki, komediowy talent?!).

A więc, podsumowując: „Stracone zachody miłości” to film niezwykle udany. Pomysłowo łączący Szekspira ze złotą erą Hollywood i przywracający kinu konwencję klasycznego musicalu.

Tekst z cyklu Filmy wszech czasów  

«« | « | 1 | » | »»
Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Więcej nowości