Po wilamowsku – według listy 17-latka Tymka Króla – mówią 63 osoby. A on sam pisze podręcznik do nauki tego języka. Wierzy, że wilamowski nie zginie.
Na cmentarzu można się zorientować, że wilamowianie pobierali się między sobą. Nie sprzedawali obcym ziemi stanowiącej ich dziedzictwo od setek lat. – Stworzyliśmy enklawę, która wielu raziła – mówi pani Barbara. – Jak przyszła do nas dziewczyna z zewnątrz, musiała się dostosować i nauczyć języka. Przed wojną dzieci do 6. roku życia praktycznie nie mówiły po polsku, dopiero w szkole poznawały polszczyznę literacką i nie mazurzyły, jak w ich okolicy. Po wojnie przez 60 lat wilamowski był zakazany. Mówili tak tylko w domach. Pani Barbara w gazecie „Wilamowice i Okolice” drukowała pamiętniki Jana Foksa, zesłanego za używanie tego języka do Świerdłowska na Uralu. Dziś w liczących 2800 mieszkańców Wilamowicach średnia wieku posługujących się swoją mową wynosi 80 lat, ale jest też 29-latek, kilku 40-latków, 60- i 70-latków. – Dobrze, że urodził się Tymek, dar z nieba – mówi pani Barbara. – Choć nie „nasz”, to kocha ten język. Rodzice, lekarze, przyjechali tu z Bystrej i Rudy Śląskiej. On sam nauczył się wilamowskiego od Heleny Rozner, swojej niani, nazywanej „Babcią”. W czwartej klasie podstawówki na plebanii organizował lekcje wilamowskiego. Nagrał 300 godzin rozmów z posługującymi się wilamowskim. Dziś jest najlepszym znawcą ich kultury. – To potęga – mówią o nim miejscowi.
W róże i duże muchy
W wilamowskim powstały utwory pisane. Przypominający „Boską komedię” Dantego „Poemat »Oˇf jer wełt«” inżyniera Floriana Biesika napisany w latach 20. w Trieście. Autor wywodzi swoich protoplastów z Fryzji. Podobno dzieło nie przyjęło się w Wilamowicach, bo mieszkańców, których nie lubił, umieszczał… w piekle. Drugi – to XIX-wieczny „Pamiętnik” Jana Danka z mową weselną po wilamowsku. – Największe trudności są z zapisem – często notowano fonetycznie, stąd różne wersje niektórych wyrazów – opowiada Tymek. Sam włada też niemieckim, angielskim, niderlandzkim, trochę łaciną i czeskim. Dziś po wilamowsku śpiewają dwa zespoły. Jeden po wojnie reaktywowała Jadwiga Stanecka, siostra pani Barbary. Jej imię nosi jedna z ulic. – Jeździli z występami po Wilnie i Warszawie – mówi Barbara Tomanek. Wilamowianie, od wieków zajmujący się tkactwem, podróżowali także z towarami po Europie, ale wracali i zachowali tradycję. Elementy ich garderoby można podziwiać w jednym z alzackich muzeów.
Niezłą ekspozycję mógłby ze swoich zbiorów stworzyć Tymek. Na sznurkach za jego domem wietrzą się spódnice i fartuchy, żeby nie zalęgły się mole. Oglądając je, poznajemy obyczaje właścicielek. – Do procesji, odpustów i noszenia obrazów nosiło się czerwone spódnice – opowiada Anna Foks, która szyje lalki wilamowskie i całkiem nowe jakle i fartuchy. – Niebieskie lub czerwone sukienki wkładały dziewczęta do 16. roku. – Na jupce używanej do pola ktoś przyszył medalik, widać, że kobiety były pobożne – pokazuje Tymek. – Kolorami żałoby były biały i czerwony, bo takie barwy miały najtańsze materiały, a w żałobie trzeba być skromnym. – Kiedyś na kraciaste „odziewaczki” kupiłyśmy akrylowe koce w szkocką kratę – wspomina Justyna Majerska. – Dopiero pani z zespołu wytłumaczyła nam, że i wzór kwadratów, i materiał mają znaczenie. – Nasze babki były bogate, miały pełne skrzynie – wzdycha pani Anna i pożycza od Tymka jaklę z jego kolekcji. A on ze znawstwem pochyla się nad kilkudziesięcioma chustkami i wylicza, w jakie wzory były malowane: – Ta jest w kocie łapki, ta z żołędziami, z jabłkami, z podwójnymi różami, z dużymi muchami, nowomodna…– mówi, podkreślając całą poezję strojów, które powstały, żeby ludzie je noszący czuli się piękni.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.