Czyli Tom Hanks ponownie w roli rozbitka. Ale tym razem takiego wśród ludzi. W tłumie. Na wielkim, współczesnym, amerykańskim lotnisku.
Kilka lat wcześniej, w roku 2000, Hanks był nowym Robinsonem Crusoe. Mowa, rzecz jasna o filmie „Cast Away – poza światem” w reżyserii Roberta Zemeckisa. W nakręconym w 2004 r. przez Stevena Spielberga „Terminalu”, wciela się natomiast w pochodzącego z Krakozhi Viktora Navorskiego.
Krakozhia, czy też Krakozja – oczywiście nie ma takiego państwa, ale jego nazwa od razu przywodzi na myśl i Kraków, i Gruzję, i całą postkomunistyczną Europę Środkowo-Wschodnią. I właśnie przybyszem z tego/naszego rejonu świata jest bohater grany przez Hanksa.
W jakim celu przybył do Stanów? Mniejsza o to. Ważniejsze, że, jak się okazuje po wylądowaniu, jednak nie będzie mógł się dostać na ich terytorium. W Krakozji doszło bowiem do przewrotu wojskowego, stosunki dyplomatyczne z USA zostały zerwane i wygląda na to, że Navorski nagle stał się bezpaństwowcem, który nie może też wrócić do kraju swego urodzenia, bo obecnie żadne samoloty ze Stanów tam nie latają. Pozostaje mu więc koczowanie na lotnisku i… czekanie. Na co? Tego nie wie ani on, ani przedstawiciele amerykańskiej administracji, czy służb celnych.
Oczywiście to ta „najbardziej widoczna” warstwa fabuły, bo Spielberg snuje tu przy okazji także zupełnie inne opowieści. Bardziej metaforyczne. Dotyczące losów nie tylko ludzi z Europy Środkowo-Wschodniej, ale także imigrantów z innych części świata, którzy również próbują spełnić swój amerykański sen (na drugim planie mamy m.in. pracujących na lotnisku Latynosa, czy Hindusa).
A i to nie wszystko, bo gdzieś tam przecież, w tle, pobrzmiewają i echa opowieści o przybyszach wcześniejszych, chociażby europejskich Żydach, przodkach Spielberga, co świetnie oddaje, przewijający się przez cały film, „klezmerski” motyw muzyczny, skomponowany przez Johna Williamsa. „The Tale Of Viktor Nahorski”.
Ciekawych wątków interpretacyjnych więc nie brakuje. Już samo lotnisko (port lotniczy), przywodzi na myśl XIX-wieczne amerykańskie porty do których przybywały statki z tysiącami emigrantów z różnych części świata, którym potem udało się stworzyć nowe, amerykańskie społeczeństwo.
Dziś, gdy Stany coraz bardziej zamykają się na innych, obawiają obcych (film kręcono przecież już po zamachach na Word Trade Center), Spielberg, jako wielki humanista, przypomina i widzom, i władzom, że chyba nie tędy droga. Że inne kultury, tradycje, mentalności, czy języki to przecież ubogacenie, wartość, a nie coś przed czym należy się bronić. W „Terminalu” „zapora” jest przede wszystkim biurokratyczna, a pamiętamy, co o biurokracji mówił papież Franiszek. Że jest „paraliżującą i jałową (…), nie pozwalającą na zmianę stanu rzeczy”. Albo, jak stwierdził w przemówieniu podczas Dorocznej Sesji Komitetu Wykonawczego Światowego Programu Żywnościowego:
Kiedy brakuje twarzy i historii, ludzkie istnienia zaczynają stawać się liczbami i w ten sposób grozi nam niekiedy biurokratyzacja cierpienia innych osób. Biurokracje zajmują się dokumentami; natomiast współczucie muszą realizować osoby. Jestem przekonany, że w tej dziedzinie mamy wiele do zrobienia.
W „Terminalu” mamy i twarz, i historię. I chociażby dlatego warto ten film obejrzeć, a jest dostępny na wielu różnych polskojęzycznych platformach streamingowych. M.in. na Netflixie.
*
Tekst z cyklu Filmy wszech czasów
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.