Z Anną Milewską-Zawadą o czerni nieba, śnie na Mount Evereście i roli s. Faustyny rozmawia Barbara Gruszka-Zych.
Barbara Gruszka-Zych: Przez 30 lat była Pani małżonką himalaisty Andrzeja Zawady.
Anna Milewska: – A przez 10 – narzeczoną. To był intensywny czas. Andrzej odbył jednoroczną wyprawę do Wietnamu, potem kilkumiesięczną na Spitzbergen. A ja zmieniłam życie o 180 stopni. W 1955 r. byłam „kaowcem” w spółdzielni konfekcyjnej „Astra”. Za namową koleżanki zdecydowałam się zdawać do szkoły teatralnej. Nic nikomu nie mówiąc, wzięłam dwa tygodnie urlopu. A trzeba pamiętać, że w tamtych czasach aktorstwo było zawodem wręcz egzotycznym. Tworzyły go gwiazdy. Dzisiaj zostało spostponowane przez telewizję.
Trudno się było dostać do tamtego świata.
– Dlatego czułam ryzyko zdawania do szkoły teatralnej bez przygotowania, w podeszłym wieku prawie 25 lat. Przyjęto mnie i wtedy się przyznałam.
Czy mąż miał jakąś ulubioną Pani rolę?
– Wspominał moje przedstawienie dyplomowe. To był „Pies ogrodnika” Lope de Vegi. Jako piękna księżna Diana biegłam po krużganku, wołając: „Cóż to za hałasy nocą w moim domu?”. Podobno dostał wtedy palpitacji serca, myśląc, że się przewrócę na schodach.
Mąż bał się o Panią, a Pani o niego?
– Kiedy szedł w góry, wiedziałam, od którego momentu trzeba zacząć się bać. Zwykle to był początek ataków szczytowych. Choć na Evereście bardzo niebezpieczny był już pierwszy odcinek tzw. icefall. Między bazą a drugim zasadniczym obozem w kotle Western Cwm jest taki lodowiec, który łamie się na olbrzymie bloki wielkości Pałacu Kultury. To się widzi dopiero na zdjęciach, gdzie człowiek przypomina maleńką figurkę. Kiedy taki blok się przewraca, giną ludzie.
Była tam Pani?
– Tam wchodzą tylko zgłoszeni do wyprawy członkowie ekipy. Nigdy bym się na to nie odważyła.
Ale należała Pani do Klubu Taternickiego?
– Pierwszą klasyczną wspinaczkę odbyłam na Mnicha przez płytę, czyli tak zwane jego „plecy”. Przeszły nią setki taterników. Potem zrobiłam nadzwyczaj trudną drogę na kant Mnicha, ale to już „na drugiego”, z mężem.
Tamte widoki znalazły się w Pani wierszach.
– W jednym napisałam, że stojąc na północnej ścianie Mnicha, czułam się, jakbym stała na północnej ścianie Sagrada Familia. Potem się dowiedziałam, że tej ściany jeszcze nie zbudowano. Kusiło mnie, żeby polecieć w tę przestrzeń, a jednak byłam przypięta liną życia do skały.
Nie przez przypadek góry kojarzą się z transcendencją.
– Nieraz pytano Andrzeja, co czuł, kiedy był tak blisko nieba. Jego – racjonalistę, geofizyka, zafascynowanego astronomią, trochę to śmieszyło. Opowiadał mi, że z jednej strony był pod wrażeniem straszliwej czerni przestrzeni międzyplanetarnej, wiszącej mu nad głową, a z drugiej – bardzo wyraziście widział konstelacje gwiazd. Wszyscy himalaiści mówią, że wydaje się, jakby były tak blisko, że można po nie sięgnąć ręką. Tamta czerń jest przeraźliwa, przejmująca, wspaniała, a jednocześnie niepojęta. To tajemnica, z którą w górach człowiek styka się tak dojmująco. Można powiedzieć, że to przeżycie prawie mistyczne. Zwykle zostawałam w bazie i takie niesamowite wysypisko gwiazd pamiętam bardziej z ukochanej Suwalszczyzny.
Teraz, patrząc na gwiazdy jak w „Małym Księciu”, widzi Pani męża?
– Tak, gwiazdy nieraz do mnie mrugają… W domu w Warszawie mamy lunetę, przez którą razem z nim obserwowaliśmy niebo. Jest tak silna, że widać przez nią nawet cztery księżyce Jowisza, ale też Saturna, przypominającego małe żółtko otoczone kołami. Jak sobie człowiek uświadomi, że widzi to własnymi oczami, aż ciarki przechodzą z wrażenia.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.
Trend ten rozpoczął się po agresji Kremla na Ukrainę. A w USA...