Z Anną Milewską-Zawadą o czerni nieba, śnie na Mount Evereście i roli s. Faustyny rozmawia Barbara Gruszka-Zych.
Czy podczas długich wypraw rozmawiała Pani z mężem?
– Mieliśmy łączność przez radioamatorów z Warszawy. Nawet raz go usłyszałam i z emocji wcięłam się w rozmowę, a to było nielegalne. Wołałam: „Kocham cię”. Zrobiła się z tego awantura z władzami nepalskimi, bo radioamatorzy nie mieli licencji na nadawanie. Kiedyś przez różnicę czasu między miejscem, gdzie był mąż, a Polską przeżyłam noc grozy. Reuter podał, że podczas zimowego wejścia na Everest Andrzej zagubił się na wysokości 8 tys. metrów, schodząc do bazy z przełęczy południowej. Było ciemno, a on nosił bardzo mocne okulary. Mroziły mu się szkła i nic nie widział, dlatego nie mógł znaleźć poręczówek i zniosło go w bok z drogi. Jego partner zszedł do obozu, żeby wcześniej ugotować herbatę. Kiedy potem pytali, co wtedy przeżywał, odpowiadał, że był wściekły na siebie, że jest taki bezradny. To wściekłość trzymała go przy życiu.
A Pani jak sobie wtedy radziła?
– Brałam jakieś pigułki. Dopiero nad ranem zadzwoniłam do Związku i dowiedziałam się, że mąż się znalazł. Tamtej nocy podtrzymywała mnie myśl, że Andrzej ma niesamowity instynkt do gór i ogromne doświadczenie. Jakiś czas należał do aeroklubu. Przeszedł szkolenie skoczka spadochronowego i szybownika, więc świetnie orientował się w pogodzie. Miał wszelkie dane, żeby unikać niebezpieczeństwa.
A przy tym był rozsądny.
Jakie cechy miał guru himalaistów?
– Posiadał żyłkę społecznika, organizatora. Był sympatyczny w obejściu, z wrodzoną kindersztubą. Brakowało mu płynnego angielskiego. Ale nawet ten, którym się posługiwał, wystarczył do kontaktów międzynarodowych. Nie myślę o mężu jak o pomniku, mimo że mam pomysł na zrobienie muzeum himalaizmu jego imienia. Chciałabym, żeby powstało w Karpaczu, gdzie już istnieje aleja „Śladów zdobywców”. Tworzą ją odbite w betonie mosiężne odciski autentycznych butów himalaistów.
Za to Jerzy Kukuczka był zamknięty.
– „Kukuś” był cudnym milczkiem. Kiedy szli na Cho Oyu, w bazie u Andrzeja była dyskusja, czy może dołączyć się do nich po skończeniu innej wyprawy. Uważali, że nie będą pracować dla gwiazdora. Zdecydowano się na głosowanie. Przeważył głos Andrzeja jako kierownika. Dzięki temu „Kukuś” miał do swojej galerii kolejny ośmiotysięcznik.
Mąż spotykał gwiazdy himalaizmu, Pani – filmu.
– Mistrzowie byli koleżeńscy, może tylko Has zachowywał dystans. Kiedy w „Nieciekawej historii” Hasa grałam żonę Holoubka, ciężko mi się pracowało, bo panowie w przerwach ciągle żartowali, a ja chciałam się skupić. Kiedy zaczynały się zdjęcia, Holoubek momentalnie wchodził w swoją rolę. Aleksandra Śląska była niezwykle skoncentrowana, pracowita, każdą rolę przepisywała do liniowanych zeszytów. Świderski był skupiony i bardzo serdeczny.
Nieraz wspominała Pani rolę przełożonej w filmie o s. Faustynie.
– Grałam w niedużej, ale dla mnie ważnej scenie jej choroby. Siedziałam przy niej i mówiłam: „Deszcz płacze”. Czułam wtedy jakiś dotyk świętości realnej s. Faustyny, odtwarzanej przez Dorotę Segdę. Nawet dla mnie, doświadczonej aktorki, to były bardzo przejmujące chwile.
Pani mąż odszedł na raka trzustki w ciągu kilku miesięcy. Wspominał o śmierci?
– To dziwne, on w ogóle nie chciał o niej mówić. Kiedy szedł w góry, też nie przyzywał jej imienia. Wiedział, że jest pewnikiem, więc po co mówić o rzeczach oczywistych. A wtedy wierzył, że wyzdrowieje. Operacja się udała, trzy miesiące był sprawny i to upewniło go w przekonaniu, że organizm wytrzyma. Ograniczyłam odwiedziny, żeby nie tracił energii. A kiedy raz przyszedł kolega i zachęcał: „Andrzej, walcz”, odpowiedział: „Przecież walczę”. Ja jednak wiedziałam, jak to się skończy. Moja siostra też umarła na raka trzustki w trybie półrocznym. Jestem wdzięczna pielęgniarce, która zasygnalizowała mi ostatni moment. Wzięła mnie na stronę i zapytała: „Jeśli zgon nastąpi tej nocy, czy mam panią zawiadomić, czy zaczekać do rana?”. Półprzytomna pojechałam jeszcze po coś do domu, a potem wróciłam i czuwałam. Modliłam się, prosząc o pomoc moją zmarłą mamę Annę.
Czy mąż cierpiał?
– Niedużo, brał morfinę. Na koniec zapadł w śpiączkę wątrobową. Nic nie jadł. W kieliszeczku miał zawsze dwie tabletki przeciwbólowe. Po szpitalu chodził kapelan, ale ja się bałam zaproponować mężowi spowiedź, właśnie dlatego, że nic nie wspominał o śmierci. Nie chciałam, żeby pomyślał, że to znak, że zbliża się koniec. Mąż nie był praktykujący…
Ale w górach miał kontakt z Bogiem.
– Na pewno. Kiedyś mi powiedział, że tak czy inaczej Bóg pojawia się pod różnymi postaciami we wszystkich religiach. Gdyby Go nie było, zostałaby nam straszliwa zwierzęcość świata. Podział na dwa gatunki istot – zjadający i zjadany.
Kiedyś doszła Pani do bazy na Mount Evereście na wysokości 5 tys. metrów.
– Najpierw przeżyłam euforię, potem spałam dwa dni. To była typowa śpiączka wysokościowa. Człowiek zasypia wtedy na śmierć. Dobrze, że mąż obudził mnie, nakładając maskę tlenową. Myślę, że tak skończyła Wanda Rutkiewicz. Weszła na 7 tysięcy metrów i teraz siedzi gdzieś tam skulona. Mallory’ego znaleźli po 70 latach. Podobno w Alpach z lodowych szczelin wypływają zachowani jak żywi przodkowie alpinistów. Można ich poznać po strojach z XIX wieku.
Czasem ludzie na nizinach śpią całe życie jak na wysokości 5 tys. metrów. Pani gra, pisze książki, podróżuje. Dobrze, że tamten sen trwał tylko dwa dni.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.
Trend ten rozpoczął się po agresji Kremla na Ukrainę. A w USA...