Opowiadanie z dreszczykiem, czyli coś lżejszego do poczytania na majówkę.
…jeszcze tylko jakieś klasery – usłyszał wyjątkowo zmęczony głos matki, która ewidentnie chciała skończyć już tę rozmowę telefoniczną.
Paradoksalnie, im więcej rzeczy udawało im się pozałatwiać i poodhaczać, tym bardziej opadała z sił. Schodziło z niej powietrze. Stres, szwung, napięcie, adrenalina, które tak bardzo napędzały ją w pierwszych dniach po śmierci dziadka, teraz gdzieś się ulotniły. Obojętniała. Popadała w melancholię. Może właśnie nadchodził czas opóźnionej żałoby?
Wcześniej go nie było. Bo nie było na nic czasu. Formalności szpitalne, pogrzebowe, spadkowe i mieszkaniowe nie pozwalały myśleć o niczym innym. Ale teraz, gdy podziadkowe mieszkanie zostało w końcu niemal zupełnie opróżnione, a klucze, właśnie dziś, należało „oddać miastu” – bo ktoś z miasta miał się stawić na pobieżne oględziny lokalu i zabranie kluczy – matka nie miała już sił na nic.
- Dobra, ja pójdę. I zabiorę te klasery… - zadecydował, po czym dodał, że naprawdę, nie musi się niczym martwić. Że to załatwi, a jak będzie po wszystkim, zadzwoni i zda jej relację. Tak też zrobił.
*
Osoba z urzędu okazała się całkiem sympatyczną, korpulentną panią w średnim wieku. Rzuciła tylko okiem, stwierdziła, że lokal i tak pójdzie do remontu, więc nie ma co tracić czasu na szczegółowe oględziny. Szybko więc poprosiła go o klucze i wyszli na klatkę schodową starej, chorzowskiej kamienicy.
Już miała zamykać drzwi, ale wtedy, chyba zbyt podniesionym głosem, dał jej znać, że jeszcze nie!
- Matko, przepraszam! Te klasery miałem jeszcze zabrać. Na śmierć bym zapomniał…
- Aaaaa. Jasne. Nie ma sprawy. Proszę… – uchyliła mu drzwi zaskoczona kobieta, a on z szafki w ciemnym jak nigdy przedtem przedpokoju, nazywanym zwykle antryjym, zabrał cztery opasłe klasery.
- Też pan kolekcjonuje?
- Nie. To po dziadku. Pamiątki po prostu…
- No tak. Dziś już chyba nikt nie zbjyro – smutnawo zamyśliła się kobieta, nie zauważając, że dał znać o sobie jej śląski akcent. On zaś szybko się pożegnał i niemalże zbiegł po schodach.
Skąd ten nagły pośpiech? Może też jak najszybciej chciał mieć to już za sobą? Wspomnienia jakie wiązały się i z dziadkiem, i z jego mieszkaniem, stały się teraz tak dojmujące, że nie potrafił opanować nagłego wzruszenia. I jeszcze te klasery…
Pamiętał jak przed laty przeglądał je z dziadkiem. Godzinami. We wczesnym dzieciństwie sam też coś tam nawet zbierał. Mama kupiła mu raz jakieś „disneye”, co za komuny było naprawdę niezłą zdobyczą. Dziadek podarował mały klaser. Ojciec zabrał raz na giełdę filatelistyczną…
Wymieniał się nawet znaczkami z jakimiś kolegami w pierwszej, czy drugiej klasie podstawówki, ale potem wjechały obrazki z samochodami i motorami z gum „Turbo”, jeszcze później naklejki z piłkarzami i w ogóle fusbal zaczął dominować, więc o znaczkach pocztowych wszyscy szybko zapomnieli. A one, po tylu latach, znowu do niego wróciły.
Normalnie pewnie poszedł by teraz prosto do domu, ale… Nie. Musiał. Po prostu musiał zajrzeć do klaserów.
Zobaczył, że tuż za pobliskim przystankiem tramwajowym, na którym kłębił się tłum ludzi, jest niewielki murek i żywopłot, więc tam postanowił na moment przysiąść i pooglądać. Powspominać. Po…
- Ała!
Ledwo otworzył pierwszy z klaserów i zobaczył znajomy (pamiętał go!) znaczek z piłkarzami z mundialu w Meksyku, dostał piłką w głowę. Jacyś chłopcy grali nieopodal w bala i któremuś zeszło.
- Ja pierniczę… - wkurzył się, zamknął zielony klaser i wstał z murku.
Bajtle chyba się przestraszyły, co teraz będzie, ale nie zamierzał ani ich ochrzaniać, ani konfiskować wolno toczącej się w stronę przystanku piłki. Po prostu, ruszył w kierunku własnego domu, udając, że nic się nie stało.
*
Kiedy był już u siebie, klasery rzucił w kąt, na tak zwany kuchenny ściepownik, a matce wysłał SMS, że wszystko ok. „Załatwione”. Po czym postanowił się na chwilę położyć i natychmiast zasnął.
Do dziadkowych filatelistycznych zbiorów sięgnął dopiero w weekend. Komputer coś wyjątkowo długo się aktualizował, na komórkę nie mógł już patrzeć, więc z nudów wziął ze ściepownika niebieski klaser, który na chybił-trafił otworzył mu się na ptakach.
- Więcej tego nie było? – pytał sam siebie chwilę później, bo ptasie gatunki, kształty i kolory niemal mnożyły się przed jego oczami. Już miał zamknąć klaser, ale wtedy jeden znaczek szczególnie przykuł jego uwagę.
- Corvus monedula - półgłosem odczytał łacińską nazwę, a wtedy za oknem usłyszał jakby jakąś przytłumioną serię szybkich laserowych wystrzałów.
- Kawka. Kawka zwyczajna – spoglądała na niego i ze znaczka i zza okna, bo przysiadła na parapecie i „strzelała” dalej ile wlezie.
Najzabawniejsze, że wyglądała niemal dokładnie tak samo, jak ta na znaczku. Dziwne… Ale może wszystkie ptaki z danego gatunku wyglądają tak samo? – uciął po chwili rozmyślania i zamknął klaser.
*
Kolejny, tym razem brązowy, wziął do ręki po kolacji. W środku koty. Same koty. Kilka serii z nimi też pamiętał jeszcze z dzieciństwa.
Zwłaszcza jeden burobiały kocur był fajny. Przypominał dziadkowego kota, którym przez ostatnie dwa lata przyszło mu się opiekować. Dziadek coraz poważniej chorował, coraz częściej lądował w szpitalu, więc ktoś musiał zając się starym kociskiem. Wziął go więc do siebie i choć na początku było z nim trochę przebojów (sikał wszędzie tylko nie do kuwety, zrzucał doniczki, nie dawał spać w nocy), to po dwóch-trzech tygodniach nabadoł sie. Przystosował. Przywykł.
I tak im jakoś leciały kolejne miesiące, a nawet lata. Aż pewnego razu, po powrocie z pracy, zobaczył, że kot leży w kuchni w nienaturalnej pozie i się nie rusza. I było po kocie. A dwa dni później zadzwoniła matka, że dziadek nie żyje.
No i ruszyła cała ta pogrzebowa „karuzela”, po której teraz zostały mu w sumie tylko te cztery klasery. I wspomnienie kota. I miauczenie kota. I…
- Miauczenie? Co jest, do cholery? – zamknął brązowy klaser i poszedł za tym dziwnym dźwiękiem, który - rękę dałby sobie uciąć - przypominał miauczenie kota. Ale jak? Skąd? Gdzie?
Chwilę później trzymał już na rękach dorodnego kocura. Oczywiście do złudzenia przypominającego tego, którego dwa lata temu wziął do siebie od dziadka, i którego przed chwilą widział na starym znaczku z lat ’60.
- Jakiś absurd… - powiedział sam do siebie. - Ale jaki ciciuś! – zaczął zachwycać się kociskiem, które nie wiedzieć skąd zjawiło się pod drzwiami jego mieszkania i natrętnym miauczeniem domagało się wpuszczenia do środka.
Co było robić? Kuweta, miseczki i żwirek po poprzedniku leżały spakowane w szafie, więc nie było problemu, by kot od razu mógł się wprowadzić.
W pierwszej chwili pomyślał, że może trzeba by poprzeglądać teraz podziadkowe klasery pod kątem sztuki? Może jakichś złotych pucharów, posążków, monet? Może zaraz one zaczną mu się materializować, jak ptaszysko i kocisko? A może i ta piłka, którą dostał w głowę kilka dni temu nie była przypadkowa? Przeglądał przecież wtedy znaczki z mistrzostw świata. Z piłkarzami... Ale szybko o tym wszystkim zapomniał, gdyż kot domagała się stałej uwagi i ciągle czegoś od niego chciał.
- Znaczek! Nazwiemy cię Znaczek – zadecydował, a potem mijały kolejne dni. Dni i noce. Aż do tamtej pamiętnej, niespokojnej, burzowej, pierwszomajowej nocy…
*
Coś rąbnęło w kuchni. Może to Znaczek spadł z kartonowego pudła trzymanego na szafie? Uwielbiał się na nim wylegiwać w ciągu dnia, ale w nocy? Wtedy spał zwykle na sofie. Albo na bujanym fotelu.
I jeszcze to dziwne szuranie. Muskanie? Głaskanie? Co to jest?!
Bardziej zaintrygowany niż podenerwowany wstał z łóżka. Na elektronicznym zegarze zobaczył, że była 2:17 w nocy. Poszedł z pokoju do kuchni, zapalił światło i… rzeczywiście. To Znaczek urzędował tam w najlepsze.
Strącił jeden z klaserów ze ściepownika, jakieś znaczki z niego wypadły i teraz bawił się nimi. Gonił je, przesuwał po podłodze, grał w kociego hokeja.
- Hokeja, cholera, ci się zachciało… - wysapał coś zaspanym głosem i zaczął zbierać znaczki z podłogi. Czechosłowackie.
Klaser do którego dobrał się Znaczek był czerwony. Tego jeszcze nie przeglądał. Teraz miał szansę, ale nie zamierzał z niej korzystać. W środku nocy?
Raz-dwa pozbierał rozsypane znaczki i wrzucił je do klasera. Już miał zgasić światło i wyjść z kuchni, ale znowu usłyszał tu szuranie. Znaczek wygrzebał jeszcze jeden znaczek spod starego byfyja i znów zaczął zabawę.
- Och ty kocie, kocie, kocie… - pokręcił głową z niedowierzaniem i podniósł ostatni chyba już czechosłowacki znaczek z ziemi. Widniał na nim monumentalny praski Golem, niczym ze starego, ekspresjonistycznego filmu.
- Jeszcze tego by mi tu brakowało… - pomyślał głośno i też wrzucił go do czerwonego klasera. Kiedy go zamknął, usłyszał od strony przedpokoju dziwne dudnienie, tupanie, a potem jakby jęk. Za moment dźwięki te powtórzyły się. A potem jeszcze raz. I jeszcze raz.
Kot zaczął miauczeć i trząść się – z zimna? Z przerażania? Za chwilę za oknem odezwała się też kawka swoimi skrzekliwymi, laserowymi wystrzałami. A potem znowu to dudnienie, tupanie, jęk Golema…
- Nie. Nie pójdę do przedpokoju i nie otworzę tych drzwi. Nie pójdę do przedpokoju. Niy do antryja. Niy… - krzyczał coraz głośniej i głośniej przez sen.
KONIEC
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.
Trend ten rozpoczął się po agresji Kremla na Ukrainę. A w USA...