Teoretycznie tytuł mówi wszystko. Od razu wiadomo komu poświęcono ten nakręcony w 1962 roku film.
Zwłaszcza, że w głównej, tytułowej roli, obsadzono jedną z największych gwiazd tamtych czasów – Jean’a Marais, który dzięki swej niezwykłej aktorskiej charyzmie gra Piłata naprawdę znakomicie.
Już w otwierającej film scenie widzimy go… sądzonego. Tak, tak. Teraz to on staje przed sądem szalonego cesarza Kaliguli. Ma się rozliczyć ze swych rządów w Judei. Więc w jednej wielkiej retrospekcji jest nam dane zobaczyć czasy, gdy był prefektem tego regionu.
Ale „im dalej w film”, tym więcej ważnych postaci się tu pojawia. Raz głównym bohaterem zdaje się więc być Barabasz, ale za chwilę to Judasz wysuwa nam się na plan pierwszy. I podobnie jak z Piłatem (sądzącym Chrystusa, a potem sądzonym przez Kaligulę), jest także z tą dwójką. O tym że Judasz zdradził Jezusa za 30 srebrników, wiemy doskonale, ale kto zdradził Barabasza i za ile – dowiemy się z tego nakręconego przez Gian Paolo Callegariego i Irvinga Rappera filmu.
To oczywiście tylko ich fantazja, wariacja, ale całkiem nieźle wykoncypowana. Bo ogląda się to świetnie. Zachwycają nie tylko kostiumy, scenografia, czy muzyka - jak to zwykle w epickich, biblijnych filmach z przełomu lat ’50 i ’60 bywało – ale także cała ta historia jest naprawdę nieźle pomyślana. Skompilowana. Więc to co wiemy z Pisma Świętego, przenika się tu z historiami apokryficznymi, a także z tym co wymyślili scenarzyści filmu.
Tych ostatnich było tu sześcioro. I kto wie, czy każdy z nich nie zajmował się jedną z postaci. Pilnował, żeby ukazać ją na ekranie jak najbardziej wiarygodnie. Bo obok oczywistego dramatu Chrystusa, oglądamy tu dramat wszystkich innych, wspomnianych tu już osób, a także Klaudii Prokuli, żony Piłata, czy Kajfasza, który w pewnym momencie, rozmawiając z Chrystusem, orientuje się, że ma do czynienia z Bogiem, ale, niestety. Jest już za późno…
Ktoś powie, że za późno jest już też na „Poncjusza Piłata”. Że kto dziś, w erze Netflixa, chciałby oglądać taką ramotę? Nic bardziej mylnego. Moim zdaniem ta włosko-francuska koprodukcja jest jednym z najlepszych, filmowych, biblijnych klasyków. Znacznie bardziej skondensowana, a więc nie tak rozwlekła, jak amerykańskie, trzygodzinne kobyły z Charltonem Hestonem, a stojąca na bardzo podobnym (i artystycznym, i budżetowym) poziomie.
Zachęcam więc gorąco do przypomnienia sobie tego biblijnego filmu. Trochę zapomnianego, a niesłusznie.
*
Tekst z cyklu ABC filmu biblijnego
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.