Ostatnie 20 lat mieszkam w Rybniku i tak się złożyło, że po połowie w parafii św. Antoniego i ostatnio w parafii św. Jadwigi. W obu tych parafiach działają mi na nerwy ministranci chodzący po kolędzie. Dlaczego?
Koza, a nie pies czy koń, zasługuje chyba na miano największego przyjaciela człowieka. Popatrzmy na ogromną masę kóz obecnych w naszej kulturze.
Zmęczyłem się kiedyś jak kroczący pod górę Szymon Cyrenejczyk. Zdarzyło mi się to na nabożeństwie Drogi Krzyżowej. Otóż to zmęczenie polegało na tym, że nie potrafiłem sobie wtedy przypomnieć, co to znaczy „Golgota”.
Jeżeli Ślązok chce powiedzieć o kimś, że jest jakiś taki inny, dość dziwny czy niegroźnie dziwny, zwariowany, trochę śmieszny albo wesołkowaty, to mówi: „Tyś je tako konda z Lipin!”.
Na Śląsku wszystko jest inaksze: „kibel” to nie jakaś tam ubikacja, ale „wiadro”, „kluski” to nie makaron – ale regionalna potrawa z kartofli, natomiast na Pana Boga mówi się „Ponboczek”.
Moja babcia powiedziała kiedyś, że małe dzieci i starzy ludzie są „po jednych pijondzach”, czyli są bardzo podobni.
Wprawdzie stara śląska pieśniczka mówi: „Dzieweczko ze Śląska, na trzewiczku wstążka…”, jednak na co dzień, a nawet i w niedziele, większość Ślązoków chodziła dawniej po bosoku.
Dzisiejsze rozumienie rozrywki kojarzy się z chodzeniem na dyskoteki, na zabawy, festyny, na siłownię, na grilla… i ma się to nijak do pobożności. No bo albo do kościoła… albo na zabawę.
Od czasów starożytności ogród był znakiem elegancji i miejscem spotkania Boga z ludźmi. Dlatego właśnie Ponboczek zaraz przy stworzeniu świata posadził ogród Eden.
W 1724 roku w rodzinie śląskiego krawca w Polkowicach koło Głogowa urodził się Franciszek Ignacy Jeszka. Chłopak najpierw studiował medycynę we Wrocławiu i potem wybrał życie zakonne.