The Beatles to bez wątpienia największy zespół w historii muzyki rockowej. To oni tak naprawdę rozpoczęli ten boom. Wiem, wcześniej był Elvis, byli Little Richard, Buddy Holly, Chuck Berry i inni, ale jednak od Beatlesów rozpoczęła się nowa era muzyki rockowej, która trwa do dziś.
Carry That Weight – niespodziewanie z profetycznym tekstem – to refren śpiewany przez cały zespół, nadający się na stadiony, ale i – co przypomina o tym, że mamy do czynienia z pewną całością – wraca motyw z You Never Give Me Your Money – po niej czas na wielki finał – The End. Po świetnych solówkach (w tym i solówka perkusyjna – Ringo choć perkusistą był wybornym unikał grania solo, nie lubił się bowiem popisywać) nadchodzi uspokojenie i pamiętne słowa… na końcu miłość, którą otrzymasz jest równa miłości, którą dawałeś. I tu następuje koniec… No nie całkiem... Po kilkunastosekundowej przerwie mamy króciutką Her Majesty, którą miała nie wejść na płytę, ale jakoś realizatorzy chcieli ją zachować. Coś jakby pierwowzór późniejszych ukrytych kompozycji. Jest to żart Paula na temat królowej (bynajmniej nie chamski).
Muzyka się kończy, ale warto napisać coś jeszcze. Płyta posiada słynną okładkę, na której Beatlesi w różnych strojach przechodzą przez Abbey Road – na której to ulicy „tytułowej” znajdowały się słynne studia nagraniowe, z których wielka czwórka korzystała. Okładka ta była wodą na młyn „spiskologów”, którzy twierdzą do dziś, a wtedy daliby się za to pociąć, że Paul McCartney nie żyje: przez ulicę najpierw idzie ubrany na biało Lennon – niby ksiądz, potem Ringo w garniturze – facet z zakładu pogrzebowego, Paul idzie boso – jak trup w niektórych kulturach, dodatkowo trzyma w PRAWEJ ręce papierosa – a był przecież leworęczny. Na końcu idzie Harrison w dresie – niby grabarz. Aaaa – a na volkswagenie „garbusie” – po angielsku „beetle” jest rejestracja 28 IF – czyli jakby żył miałby 28 lat i jeszcze LWP – rzekomo Linda Weeps Paul (Linda – narzeczona, potem żona Paula, swoją drogą to ona zmarła przedwcześnie, choć już w latach dziewięćdziesiątych).
Naciągane – i to bardzo (a spiskolodzy potrafią swoją teorię wywieść już od płyty Rubber Soul!), tak samo jak naciągane są wszelkie tezy, o tym jakie to zaszyfrowane przesłania są w każdym utworze rockowym. Można się z tego pośmiać, ale brać poważnie inteligentnemu człowiekowi po prostu nie przystoi.
Beatlesi przeszli na drugą stronę ulicy. Za nią były już udane kariery solowe – dotyczy to całej czwórki. Ale… to nie koniec. Abbey Road nie okazało się ostatnią płytą czwórki. Nie mówię tu oczywiście o składankach licznych (lepszych i gorszych), tudzież różnych nagraniach koncertowych, archiwalnych itd. (również lepszych i gorszych).
Zespół już w zasadzie istniał, ale postanowili zrobić coś z nieszczęsną Get Back. Nagrania więc poprawiono pod okiem tyleż genialnego, co szalonego Phila Spectora (nadworny producent Beatlesów – George Martin – nie chciał bowiem w tym uczestniczyć) i wypuszczono niedługo potem pod tytułem Let it Be. Dobrze się stało, bowiem płyta ta ma kilka wartościowych, czy nawet genialnych, kompozycji, acz o wielkość Abbey Road jako całość nawet się nie ociera. Zaś Abbey Road stanowi najgodniejsze pożegnanie z możliwych.
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.