Wyremontowanie tej świątyni wydawało się niemożliwe. Dzięki dobrej współpracy kościół służyć będzie następnym pokoleniom, a dzisiejsi mieszkańcy sporo dowiedzieli się o przeszłości.
Kiedy zjeżdża się z wojewódzkiej 163, łączącej Wałcz z Kołobrzegiem, i wjeżdża na niezbyt szeroką, 5-kilometrową drogę wiodącą do Mierzyna, raczej nic nie zapowiada niespodzianki, która kryje się na jej końcu. Wyłaniająca się zza zakrętu monumentalna bryła parafialnego kościoła zapiera dech. Ta usytuowana wśród pól świątynia wielkością dorównywać może białogardzkiemu kościołowi Mariackiemu i kołobrzeskiej konkatedrze.
– Tak, jest piękny i wielki. To skarb, ale i obiekt zmartwień dla każdego proboszcza, który musi o nią dbać – nie ukrywa ks. Grzegorz Jagodziński, proboszcz mierzyńskiej wspólnoty. Na szczęście proboszczujący od zaledwie trzech miesięcy duszpasterz przynajmniej jeden palący problem ma z głowy: remont. Po półrocznych, szeroko zakrojonych pracach świątynia ma nowy dach oraz oczyszczone i odrestaurowane mury. Konserwatorskiemu liftingowi poddano także wnętrze neogotyckiej budowli: przywrócono m.in. pierwotną kolorystykę sklepienia prezbiterium oraz odtworzono półokrągłe stopnie, które – nim zalano je betonową posadzką – łączyły prezbiterium z nawą.
Sąd na kościelnej wieży
Nie tylko takich odkryć udało się specjalistom dokonać. – Właściwie mieszkańcy mogliby obchodzić 800-lecie, a na pewno 750-lecie istnienia swojej miejscowości. Jeśli wierzyć zapisom w nielicznych, niestety niepotwierdzonych źródłach, pierwsza wzmianka o Mierzynie pochodzi z 1226 roku – przyznaje Krystyna Bastkowska, główny specjalista z koszalińskiej delegatury Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Szczecinie. Metryka mierzyńskiego kościoła jest równie imponująca.
– W 1278 r., po śmierci tutejszego proboszcza, patronat nad kościołem w Mierzynie został nadany kołobrzeskiemu klasztorowi benedyktynek. Ten zapis pokazuje, że już wówczas istniał kościół, który miał swojego proboszcza. Niestety, czas potrafi skutecznie zatrzeć jakiekolwiek ślady, jeśli się ich nie pielęgnuje, więc nie wiemy, jak ten pierwszy kościół wyglądał – dodaje pani Krystyna.
Współczesna świątynia jest XIX-wieczna, ale jej wieża jest starsza o dobre cztery stulecia. I – jak zdradza konserwator – także ma swoją ciekawą historię. Mierzyn w XVIII w. posiadał własny sąd. Składał się on z 14 osób, najznamienitszych przedstawicieli okolicznych miejscowości. Rozstrzygał sprawy dotyczące głównie bydła: kradzieży, zaginięcia, sprzedaży.
– Procedura wyglądała następująco: strona procesu zgłaszała się do sołtysa Mierzyna, który następnie udawał się do tutejszego proboszcza, sekretarza sądu. Proboszcz ogłaszał z ambony datę posiedzenia. Zawsze odbywało się to w niedzielę, po nabożeństwie. A sąd zbierał się… na wieży kościelnej. Otwierano tam kopertę z wyrokiem, który sołtys sporządzał na piśmie, i wręczano go obydwu stronom procesu. Kościół otrzymywał za to 2 grosze, również 2 grosze szły na rzecz proboszcza za ogłoszenie z ambony, a reszta składu sędziowskiego miała do podziału 12 groszy – opowiada pani Krystyna.
Szpieg jak z filmu
Szperanie w historii może przynieść zaskakujące efekty. W przeszłości Mierzyna znalazł się też wątek sensacyjny, jak z dobrego filmu akcji. Z tutejszymi dziedzicami, Barnekowami, blisko spokrewniony był baron Raven Erik von Barnekow, as niemieckiego lotnictwa z okresu I wojny światowej i mąż najlepiej opłacanej hollywoodzkiej gwiazdy Kay Francis. – Niewykluczone, że był niemieckim szpiegiem – mówi Marcin Kozarzewski, który przeprowadzał prace konserwatorskie w kościele i dokopał się do związków barona z Mierzynem.
– We wrześniu 1939 r. wrócił do Niemiec i służył w Luftwaffe. Był członkiem zespołu Ernsta Udeta, najbliższego współpracownika Hermana Goeringa, oblatywał najnowsze typy samolotów. W 1941 r. Udet popełnił samobójstwo. Trzy tygodnie później na ten sam krok zdecydował się i Barnekow. 8 grudnia 1941 r. przyjechał do majątku w Alt Marrin, czyli w Mierzynie, i podczas polowania strzelił sobie w głowę. Jak utrzymuje rodzina Barnekowów, miało się to wiązać z jego odkryciem prawdy o obozach koncentracyjnych, ale nie umiem zweryfikować, czy to prawda – opowiada konserwator.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.