Anna Świrszczyńska pisze bez patosu, że w czasie Powstania Warszawskiego „Była tylko dwojgiem rąk, co podają/ Rannemu basen”. W tym roku minęła 30 rocznica śmierci tej wybitnej, a za mało docenianej poetki.
Słowo „tylko” brzmi w przytoczonej strofie jak wyznacznik tego, co najważniejsze w jej nie tylko okupacyjnej twórczości. Zawsze pokazywała niedostatek okazywania czułości, miłości, miłosierdzia, które powinny być należne naszym bliźnim. W będącym zapisem powstania tomie „Budowałam barykadę” przejmująco, a zarazem ascetycznie pisała o bohaterstwie zwykłych ludzi, najczęściej cywilów, kobiet i dzieci, z których konieczność historyczna wydobyła najwspanialsze cechy – odwagę, poświęcenie, miłość ojczyzny. Chłopcy z poprawczaka, sklepowe, szmuglerzy nie aspirowali do bycia większymi niż są. Robili tylko to, co do nich w tej ekstremalnej sytuacji należało – bez zastanowienia poświęcali swoje życie. To „tylko” zdecydowało, że stali się wielcy pośród tych okropności wojny, przypominających sceny z obrazów Francisca Goi.
Chyba tylko Miron Białoszewski w swoim „Pamiętniku z powstania warszawskiego” pokazał heroizm „tchórzy”, jak w tytułowym wierszu cyklu nazywa ich Świrszczyńska, a może delikatniej pisząc – normalnych ludzi, którzy chcieli żyć, a przyszło im ginąć. Oba utwory zostały przetłumaczone na język angielski, stając się niejako literacką wizytówką tragedii ponad ludzką wytrzymałość, jaką było powstanie warszawskie.
Rachunek z życia
Anna Świrszczyńska urodziła się 7 lutego 1909 w Warszawie, a zmarła 30 września 1984 w Krakowie. Przez lata nie przywoływała w swoich wierszach Pana Boga, a nawet jako „postępowa inteligentka” podkreślała, że jest agnostyczką. Choć, jak nikt przed nią w polskiej poezji, potrafiła docenić każdy szczegół codziennego życia, dostrzec piękno i moc na dnie ludzkiej słabości. Niewątpliwie było to poetyckim wyznaniem wiary w sens i wielkość stworzenia. W niespotykany sposób przedstawiła mało fotogeniczną w poezji (bo zwykle „łowi się” zło i tragedie) miłość ojca i matki, łączące ich dobre uczucia, w wybitnym cyklu „Wiersze o ojcu i matce”. Te teksty pomieszczone w tomie „Cierpienie i radość” stanowią zaprzeczenie przypisywanego jej feminizmu. Nie da się jednak zapomnieć, że w swoim czasie to właśnie feministki uznały ją za swoją rzeczniczkę, bo broniła godności kobiet. W wierszach litowała się nad samotnymi matkami, molestowanymi przez mężów pijaków żonami, szczerze pisała o psychice i cielesności kobiet w różnych fazach życia – od młodości do późnej starości.
Co najważniejsze, a może mało nagłośnione – w puencie swojego życia przyznała się do Chrystusa. Jak powiedziała jej córka, przed śmiercią wyspowiadała się i przyjęła Najświętszy Sakrament.
W chwytającym za gardło wierszu „Jutro będą mnie krajać” napisanym przed operacją w klinice chirurgicznej w Krakowie, z niebywałym męstwem mówi o pokorze, z jaką przyjmie śmierć, i o wdzięczności za wszystko, czego doświadczyła. Czuć w nim głębokie i ostateczne poddanie się woli Boga:
(…) Dzisiaj
robię rachunek z życia
byłam grzesznicą,
biłam głową o ziemię,
prosiłam o przebaczenie
ziemię i niebo.
(…) Jutro
Będą mnie krajać.
Za oknem majowe drzewa piękne jak życie,
A we mnie jest pokora, lęk i spokój.
Była córką Jana Świerczyńskiego – artysty malarza, rzeźbiarza, etnografa, i Stanisławy z Bojarskich. Jej inne od rodziców nazwisko – Świrszczyńska jest wynikiem błędnego, nigdy niesprostowanego zapisu w księdze metrykalnej. Ojciec, zajmujący się wyłącznie malowaniem wielkich tematów historycznych, nie troszczył się o byt. W dzieciństwie razem z matką żyły prawie w nędzy. Świrszczyńska debiutowała tomikiem „Wiersze i proza”. Podczas okupacji brała udział w podziemnym życiu literackim stolicy, publikowała w konspiracyjnych pismach i wydawnictwach. W 1943 r. za sztukę „Orfeusz” zdobyła II nagrodę w podziemnym konkursie. Po wojnie w 1958 r. jedynie PIW wydał jej „Liryki zebrane”, a potem zamilkła poetycko aż do lat 70. Za to pisała prozę, utwory wierszowane dla dzieci i młodzieży – wiele dotyczących polskiej historii i legend historycznych, a także teksty dla teatru i Polskiego Radia. Jej kolejne tomiki zaczęły się ukazywać dopiero kiedy była już kobietą sześćdziesięcioletnią i miała przed sobą jedynie 10 lat pracy twórczej.
Przed wojną pracowała w Związku Nauczycielstwa Polskiego jako redaktorka lewicującego pisma dla dzieci „Mały Płomyczek”. Po upadku powstania przeniosła się do Krakowa, gdzie została kierownikiem literackim Teatru Młodego Widza.
Jaki to gość
Pewnie byśmy zapomnieli o jej oszczędnej w słowa, a przez to porażającej ich esencją poezji, gdyby nie Czesław Miłosz. Noblista poświecił jej książkę o wymownym tytule „Jakiegoż to gościa mieliśmy”. „Gość” na ziemi – Anna Świrszczyńska już w samym tytule jest przedstawiona z perspektywy eschatologicznej. Odwiedziła nas, żebyśmy mogli dostrzec, jakim darem jest znalezienie się na tym najpiękniejszym, a zarazem najsmutniejszym ze światów. Miłosz pisze, że fenomenem Świrszczyńskiej jest to, że „powierza nam się cała, jako namiętność, żarliwość, pasja życia, rozpacz, ukojenie – ale zawsze w konkretnych okolicznościach, które stara się opowiedzieć prawdziwie”. To głos kobiety, jak pisze – z Polski, która „za pomocą alfabetu Morse’a komunikuje jak najwstrzemięźliwiej, kolejne odmiany swego losu”.
Jedną z okrutnych odsłon jej życia był udział w powstaniu warszawskim. Podczas okupacji pracowała jako sprzedawczyni, kelnerka, roznosicielka pieczywa.
W czasie powstania była salową w szpitalu. Rannych żołnierzy nazywała swoimi synami. W prawie przezroczystych wierszach znalazła miejsce na pozbawiony komentarza, ale porażający opis bohaterów, ich niewidowiskowe męczeństwo, cierpienie i heroizm. Bez patosu stała się świadkiem końca świata na najmniej widocznych liniach frontu:
Nosiłam baseny
Byłam posługaczką w szpitalu
Bez lekarstw i wody
Nosiłam baseny
Z ropą, krwią i kałem
Kochałam ropę, krew i kał,
Były żywe jak życie
Życia było dookoła
Coraz mniej
(Nosiłam baseny)
W wierszu „Pokora” wyznaje, że padała na ziemię pokorna przed męczeństwem, którego nie czuła się nawet godna być świadkiem. Na swoich poetyckich fotografiach z powstania pokazuje heroizm matki, która przez cały dzień przedzierała się przez gruzy, błoto, stosy trupów na drugą stronę płonącej Warszawy, po trzy łyżki mleka dla dziecka, które dzięki nim żyło godzinę dłużej. Zatrzymuje obraz piętnastolatka, który „był najlepszym uczniem z polskiego,/ Biegł z pistoletem/ na wroga/ zobaczył oczy człowieka/ powinien był strzelić w te oczy,/ Zawahał się./ Leży na bruku./ Nie nauczyli go na lekcjach polskiego strzelać w oczy człowieka” („Strzelać w oczy człowieka”). W wierszu „Krzyk spod ziemi” przedstawia scenę jak z Apokalipsy – pogrzebani żywcem krzyczą, bo zawaliły się na nich trzy piętra. Sąsiedzi i przechodnie pomagają ich odkopać, pracując w dzień i w noc, ale rano zabijają ich bomby zrzucane z samolotów. „Już nikt nie słyszał/ krzyku spod ziemi” – puentuje. Opisani przez nią budujący barykadę, którzy w innych okolicznościach nie mówiliby o patriotyzmie i nie deklarowaliby miłości do ojczyzny, dobrowolnie oddają życie w obronie stolicy:
(…) baliśmy się jeszcze bardziej, szmuglerka,
krawcowa, tramwajarz,
wszystko tchórze.
Upadł chłopak z poprawczaka
wlokąc worek z piaskiem,
więc baliśmy się
naprawdę.
Choć nikt nas nie zmuszał,
zbudowaliśmy barykadę
pod ostrzałem.
(Budując barykadę)
Poetka utrwala zagładę, ale nie pozostawia czytelnika w smutku i boleści. W pojedynczych strofach, gdzieś na marginesie zaznacza, że jest coś większego od śmierci ciała i pozornej klęski powstania. Jeden z żołnierzy mówi: „Chociaż twoja kula trafi przez kurtkę/ do mojego serca,/ nie zabijesz mnie wrogu” („Mówi żołnierz”).
I to w gruncie rzeczy jest cichym, ale podstawowym przesłaniem tego tomu.
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.