"Panie! Ćwicz sobie w domu, my tu teraz chcemy się modlić..." By być organistą, trzeba mieć stalowe nerwy, pokorę i... poczucie humoru.
Panie! Ćwicz sobie w domu, my tu teraz chcemy się modlić... – usłyszał Bogdan Truty, jeden ze znanych nyskich organistów, gdy po Mszy św. na prośbę proboszcza grał jakąś improwizację. – Cóż było robić? Wyłączyłem instrument i poszedłem – uśmiecha się muzyk. Takie i inne perypetie bywają udziałem niejednego organisty. Jedne spychane są w niepamięć, inne po czasie bawią. A patronka muzyków, św. Cecylia tylko uśmiecha się z chóru.
Czuwajcie...
Do najczęstszych należą wpadki spowodowane sennością organisty, a ich efekt bywa przekomiczny dla wszystkich, prócz bohaterów tych sytuacji. – Grając kolejną Mszę tej samej niedzieli, znajomy organista zdrzemnął się podczas kazania. Ocknął się, gdy ksiądz skończył coś mówić i w kościele zaległa cisza. Zdenerwowany zaczął grać „Ojcze nasz”, tyle że to akurat był czas na „Święty, Święty”... – opowiada Józef Chudalla, organista i wykładowca Diecezjalnego Studium Muzyki Kościelnej.
Do anegdot przeszła historia kozielskiego organisty, który uciął sobie drzemkę podczas ślubu. Kiedy się zbudził, na przygotowanie darów w panice zagrał pierwszy utwór, na którym otworzył nuty. Pech chciał, że było to „Zastanów się o człowiecze”. Co pomyśleli wówczas państwo młodzi? Lepiej nie wiedzieć.
Jego kolega po fachu z nyskiej bazyliki dorabiał sobie lata temu, grając na zabawach. – On szedł często od razu grać na porannej Mszy św. Gdy zmęczony przejęzyczył się i zamiast „Nie płacz już, dziecino” zakończył „dziewczyno”, mina prałata była bezcenna – uśmiecha się Bogdan Truty. Inny, podobnie dorabiający, zdrzemnął się podczas kazania. Gdy siedzący obok mężczyzna trącił go, mówiąc: „No graj!”, nieszczęśnik zaintonował w pośpiechu „Moja mała blondyneczko”...
Niejedna wpadka nowicjusza wynika z „dobrych rad”. – Jeden z młodych organistów miał grać pierwszy raz na pogrzebie. Proboszcz zasugerował coś wielkanocnego dla dodania otuchy rodzinie. I na wejście usłyszał „Wesoły nam dzień dziś nastał” – wspomina nyski organista.
Opowiada też o swoich debiutach, kiedy to koledzy podpuścili go, by zamiast preludium na Komunię zagrał modny przebój „Anno”. Zaimprowizował więc coś, wplatając tę melodię, a podczas wystawienia usłyszał z ust proboszcza: „Módlmy się za nowego organistę, by nie grał szlagierów na Mszy św.” Innym razem na zlecenie kolegi miał być na pogrzebie w Reńskiej Wsi. Gdy przyjechał do Reńskiej Wsi k. Kędzierzyna-Koźla, a pod kościołem było pusto, dowiedział się, że dwie wsie w diecezji noszą tę nazwę.
Złośliwość rzeczy...
Koszmarem organistów są psikusy, jakie potrafi spłatać ten królewski instrument. – O tak, zdarzało mi się nieraz, że nagle samoczynnie włączała się jakaś piszczałka albo blokował się któryś pedał. Czasem trzeba było wyłączyć cały rejestr, bo jakieś „trompety” aż huczały – przyznaje Bartłomiej Sikora z Kędzierzyna-Koźla.
Bywa, że instrument owszem gra, ale nie tak jak trzeba.
– Kiedyś wnuczka, Agnieszka Hyla, organistka tak jak ja i córka, miała mieć koncert w kościele świętych Zygmunta i Jadwigi. Tydzień przed występem okazało się, że w klawiszu Es, który był w utworze kluczowy, złamała się sprężynka. Cudem udało się sprowadzić fachowca, pana Jelenia, który w ostatniej chwili naprawił instrument – dodaje Melchior Jochem ze sławięcickiej parafii.
Jako anegdotki krążą też opowieści o kalikantach – osobach, które dawniej wtłaczały powietrze do piszczałek, depcząc tzw. miechy. – Jeden z nich nadmuchał swoim zdaniem wystarczająco i zszedł, ale młody organista „postawił” kilka akordów więcej niż zwykle i powietrza brakło. Dawał więc znaki kalikantowi, by dopompował, na co ten zawołał rozeźlony: „Jo tam wiem, wiela nasza wiara luftu potrzebuje!” – opowiada Jan Dolny, organista i dyrygent chóru Capricolium z Głuchołaz.
Czasem zdarza się odwrotnie i z klawiatury nie sposób wydusić ani jednego akordu. – Miałam raz grać w zastępstwie na ślubie w sąsiedniej parafii. Przyjeżdżam wcześniej, otwieram organy, a tu nic nie działa. Wezwałam księdza, sprawdziliśmy kable, bezpieczniki i nic. Pozostało pojechać po keyboard. A okazało się, że wystarczyło mocniej docisnąć żaluzję zamykającą klawiaturę. Innym razem, w Boże Narodzenie, kiedy przed Pasterką mamy pożegnanie Adwentu, schola, której akompaniuję, ustawiła się, ja podłączyłam keyboard do listwy, gdzie wpięte były też choinki, i w tej chwili w kościele zgasło światło. Sprowadzony błyskawicznie elektryk przywrócił prąd wszędzie, tylko nie w choinkach – przyznaje Kornelia Cichoń z Ostrożnicy.
Leokadia Jelito gra jak jej ojciec na Górze św. Anny. Przez te lata przeszła niejedno. – Pewnego razu podczas Rezurekcji mieliśmy z chórem wykonać „Alleluja” Haendla. Podczas komunii nuty niezauważalnie się zsunęły. Ksiądz zapowiedział nas, poprosił lud o powstanie. I była tylko podniosła cisza, bo chór nie zaśpiewa bez organów, a ja nie miałam w pamięci 11 stron akompaniamentu... – przyznaje.
– Kiedyś przyszło mi odśpiewać ślub a cappella, bo okazało się, że organów, które miałem otrzymać od zespołu weselnego, nie ma. Intonowałem więc pieśni od ambonki, a proboszcz śpiewał przy ołtarzu. Zaraz po tym ślubie był kolejny i okazało się, że poszło mi na tyle dobrze, że druga para poprosiła, żebym dla nich też śpiewał – uśmiecha się Stefan Ludwa, organista z Nowego Świętowa.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.