Podczas otwarcia nowej siedziby wrocławskiego Ośrodka "Pamięć i Przyszłość" zaprezentowano niezwykły film o bitwie, jaką na ulicach stolicy Dolnego Śląska stoczyło społeczeństwo.
Po jednej stronie umundurowani i tajni słudzy stanu wojennego, po drugiej - barykady i ludzie, którzy przygotowują się, uczestniczą w walce i giną na ulicach wypełnionych kulami, pojemnikami z gazem łzawiącym, kamieniami, butelkami i biało-czerwonymi flagami z napisem "Solidarność". Wszystko to wydarzyło się 31 sierpnia 1982 roku, w kolejną rocznicę powstania niezależnego od komunistycznej władzy związku zawodowego w Europie Wschodniej.
Beata Januchta, uznana reżyser filmów dokumentalnych, w pierwszej części filmu opisała przygotowania do wielkiego protestu. W 9. miesiącu stanu wojennego trwa wrocławski opór. Służba Bezpieczeństwa bezskutecznie szuka 80 milionów, w zakładach pracy zbierane są składki i działają podziemne struktury "Solidarności". Jednak po grudniowym rozjechaniu gąsienicami oporu w wielkich fabrykach nie było w mieście ulicznej manifestacji. Wezwali do niej Władysław Frasyniuk i Kornel Morawiecki. Podziemna prasa, nielegalne Radio "Solidarność" i Radio "Solidarność Walcząca" zapraszają do pokojowego przemarszu głównymi ulicami miasta. Na apel reaguje Waldemar Kras, 15-letni uczeń, który prowadził swój pamiętnik stanu wojennego. Zapisy z brulionu przechowywanego w archiwum Instytutu Pamięci Narodowej zmieniają spodziewany scenariusz filmu. Jedno zapisane zdanie powoduje, że reżyser towarzyszy z kamerą w śledztwie, które wyjaśnia jedną wielką tajemnicę, a co najmniej trzy kolejne zostawia otwarte.
Gdy podczas projekcji pada odpowiedź, kto oddał śmiertelne strzały, po których zmarł Kazimierz Michalczyk - młody robotnik, ojciec dwójki dzieci, uwaga widzów napięta jest do granic możliwości. Kolejni świadkowie wskazują, że Artur Olech, legenda Wrocławia i polskiego sportu, podwójny srebrny olimpijczyk, czterokrotny mistrz Polski w boksie, będąc na etacie milicyjnym, strzelał wtedy z ostrej amunicji do cywilów.
Kras z ekipą filmową dociera do kolejnych rannych. Bada nieznane dokumenty. Weryfikuje słowa i akta. To wszystko utrwala B. Januchta. Jej dzieło ma elementy sensacyjnego filmu fabularnego. Takie mieszanie gatunków ma dobre strony. Bohaterowie ujawniają swoje emocje przed kamerą. Widzimy żal córki, że po 34 latach od bitwy wrocławskiej nie żyje ojciec, który udostępnił mieszkanie dla nieznanego filmowca. A z okna jej mieszkania, zza firanki, zarejestrowano najsłynniejszy kadr manifestacji. Jarosław Hyk po odbiciu się od maski rozpędzonej milicyjnej ciężarówki trafia między jej koła. Pojedyncze zdjęcia opublikował najpierw francuski "Paris Match". Film dotarł do Jana Pawła II i do Wojciecha Jaruzelskiego. A ona sama widzi film po raz pierwszy.
Takich scen w tym obrazie jest więcej. Jednak reżyser nie zdecydowała się na uzupełnienie wielu zdjęć i postaci dodatkowym opisem. Upływ czasu spowodował, że miasto się zmieniło, ludzie się zmienili, a pełniąc różne funkcje, także publiczne, weryfikują swoje słowa przez pryzmat kolejnych doświadczeń. Tytuł jednoznacznie sugerujący militarny wymiar dokumentu na koniec dowodzi, że bitwa wrocławska toczy się o naszą wiedzę, pamięć i prawdę historyczną. Dużo już powiedziano i utrwalono. Ciągle jeszcze mało wiemy o wydarzeniach, rozgrywających się blisko nas, na wyciągnięcie ręki, gdy potrzeba kilku minut na pytania zadane ludziom, którzy widzieli i tworzyli historię.
Na polskie ekrany trafia film nowoczesny. Kamera dociera do nieznanych ludzi, prywatnych mieszkań oraz na latającego drona. Archiwalny oczyszczony dźwięk i współczesne efekty komputerowe współgrają, tworząc dokument czytelny dla młodszego widza. Być może długa wersja reżyserska zostanie zmieniona na potrzeby projekcji telewizyjnej?
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Czyli powrót do krainy dzieciństwa. Pytanie tylko, czy udany. I w ogóle możliwy…
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.