Jeden z najcieplejszych i najsympatyczniejszych filmów ostatnich lat.
O filmach reżyserowanych przez wielkich aktorów można by napisać książkę, a może nawet osobną, alternatywną historię kina.
Delikatnie mówiąc: tego typu produkcje nie zawsze „wychodzą”. Bo i nie każdy jest Clintem Eastwoodem, który świetnie radzi sobie zarówno przed, jak i za kamerą. A jak poradził sobie w roli reżysera Tom Hanks?
Okazuje się, że całkiem przyzwoicie. Ba! Jego „Larry Crowne: Uśmiech losu” to jeden z najcieplejszych i najsympatyczniejszych filmów ostatnich lat.
Hanks sporadycznie zajmował się już reżyserią w latach ’80 i ’90. Były to zazwyczaj serialowe epizody, choć zaliczył także debiut fabularny (całkiem niezłe „Szaleństwa młodości” z 1996 roku). Myślę jednak, że to „Larry Crowne…”, póki co, stanowi jego największe dokonanie.
Film jest opowieścią o poczciwym, dobrodusznym, przeciętnym Amerykaninie, który nagle traci pracę. Nie jest już najmłodszy, powrót w jego wieku na rynek pracy wydawać mógłby się koszmarem, a jednak (grany oczywiście przez Hanksa) bohater nie poddaje się. Wraca do college’u, którego w młodości nie udało mu się skończyć i… rzuca się w wir życia.
Zaczyna wychodzić do ludzi, uczy się (nie tylko na szkolnych zajęciach) sztuki komunikacji, zawiera nowe znajomości i kto wie, czy właśnie to nie jest najważniejszym przesłaniem tego niezwykle optymistycznego filmu. By nie zostawać samemu ze swoimi problemami. By pamiętać, że „nigdy nie jest za późno”.
Emanuje z tego filmu typowe, pozytywne, amerykańskie nastawienie do życia. Stereotypowe? Pewnie i tak można by spojrzeć na tę produkcję, ale myślę, że akurat w kinie warto czasem dam szansę filmom, które krzepią. Gdyby „Larry’ego Crowne’a…” nakręcił któryś z angielskich reżyserów (np. specjalizujących się w brytyjskim kinie społecznym), pewnie wyszedłby z tego film znacznie cięższego kalibru. Tymczasem Hanks od pierwszych minut projekcji decyduje się na pogodniejszą tonację, którą zresztą świetnie udaje się mu utrzymać do samego końca.
Pewnie spora w tym także zasługa aktorów, których zgromadził na planie. Jest on, jest Julia Roberts, ale są także przedstawiciele młodszego pokolenia (np. Gugu Mbatha-Raw, czy Rami Malek), którzy przed kamerą radzą sobie tak samo dobrze, jak dwie wielkie hollywoodzkie gwiazdy. Jest także cała masa przezabawnych oryginałów, w których wcielili się m.in. George Takei, Rob Riggle, Bryan Cranston, czy Cedric the Entertainer.
Każdy epizod z ich udziałem to gwarantowana, dobra zabawa. Bo to, po prostu, dobry (i fajny!) film.
*
Film można oglądać na Cineman.pl
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.