O tej książce się mówi. Na tych, którzy ją przeczytali zwykle robi wielkie wrażenie. Publikujemy przedmowę i jeden fragment zachęcając do lektury całości
- Jestem prefektem, proszę pana.
Żegna się i wraca do swojej limuzyny. Aż mnie zamurowało. Zanim zostałem młodym mistrzem, byłem złym chłopakiem. A dzisiaj prefekt mówi do mnie per „pan” i zaprasza na kolację. Kolesie podpuszczają mnie:
- Zatem wchodzi pan w wielki świat? Niech sobie gadają.
W następny czwartek udaję się pod wskazany adres. Otwiera mi służący, bierze ode mnie skórzaną kurtkę. Robi trochę dziwną minę, gdy widzi na plecach orła, który dziobem kole trupią czaszkę, znak mojej bandy. Ale szybko odzyskuje flegmę i pokazuje mi drogę. Wchodzę do wielkiego salonu, gdzie kłębi się mnóstwo osób. Wszyscy odwracają się w moją stronę, by mnie powitać. Przedstawiają mi mera, prefekta, senatora, przemysłowca, bankiera. Ciuchy, muchy, prima sort. Odstawieni jak lordowie. Tylko ja nie mam krawata. Mam na sobie dżinsy, koszulę z kołnierzykiem a la Mao, fular wokół szyi, motocyklowe kozaki z sześcioma rzemieniami i nabijany żelazem, przydatny w bójkach kastet.
Pani prefektowa, całkiem w moim guście, sadza mnie po prawej stronie. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem na stole tylu talerzy. Musieli chyba całkiem opróżnić szafy! Mam przed sobą trzy talerze, dwa noże, dwa widelce i dwie łyżki. Wszystko ze srebra. Cała kolacja mija mi na kontemplowaniu zestawu sztućców. Próbuję zgadnąć, czego mam użyć. Podrywam panią prefektową, niezłą sztukę. Pozostali „wazeliniarze” zawracają mi głowę. Darmowe smarowanie, aż nieprzyzwoicie. Przemysłowiec mówi mi, że jestem „ekstra”. Bankier, że „super”. A ja sobie myślę: „Ci dwaj to czysta delirka, dlaczego zalewają mi o margarynie »ekstra« i benzynie »super«?”
Kiedy opowiadam kumplom o kolacji, otwierają tak szeroko gały jak podwójne drzwi w salonie prefekta. Mało nie sikamy ze śmiechu. Dobrze się rozładować po światowych szczypidupkach. Moi prawdziwi przyjaciele mówią:
- No, milordzie, skoro należysz do wielkiego świata, idziemy na jednego!
Szpan jest dla mnie jak narkotyk. Pozwala mi przezwyciężyć brak zaufania do samego siebie. Bierze się z tego, że jestem inny. Moje życie to prawdziwy młyn, teatralna scena. Choć rozsadza mnie zdrowie i siła, mam w sercu smutek. Mój żywot jest równie mdły jak Foire du Tróje (największe stałe wesołe miasteczko w Paryżu) bez młócki. Emocje boksu i komplementy wcale mi nie wystarczają.
A Jean-Marie jest autentyczny. On nie odgrywa komedii. Mówi to, co myśli, żyje tym, co mówi. Dziwnie mnie to rusza...
Spotykamy się w piątek w szatni, w ośrodku stażowym. Przebieramy się po pracy. Pytam go:
- Weźmiesz mnie w ten weekend na tę twoją pielgrzymkę do Chartres?
Odpowiada mi, że to doroczna pielgrzymka i że trzeba poczekać do następnego roku. Wściekam się:
- Byłem pewien, że ta twoja historia to lanie wody. Nabierałeś mnie, a teraz pękasz!
Rozczarowany i wściekły, częstuję go „ekspresem Pa-ryż-Brest” prosto w gębę i wychodzę z szatni, trzaskając drzwiami. Na dziedzińcu dzwonek oznajmia koniec zajęć. Wychodzę siny ze złości.
Sobotę i niedzielę spędzam, jak zwykle, zawieszony pomiędzy samotnością i tłumem, między lasem milczenia a hałaśliwymi zabawami, knajpami i balami. Te dwa światy narzucają mi się i jednocześnie przeciwstawiają się we mnie. Odczuwam życiową potrzebę cielesnego kontaktu z przyrodą, długich wędrówek po lesie, kiedy to napotykam łagodne i niewinne spojrzenie saren. Albo słucham muzyki źródeł. Bezgłośnie przebiegam między pniami, podkradam się przez zarośla tak blisko, że czasem niemal dotykam łań i jeleni. Po kilku godzinach spędzonych w porozumieniu z naturą dołączam do mojej bandy na zwykłe sobotnie wygłupy. Wściekłe tańce, ogłuszający ryk wzmacniaczy, morze alkoholu i rytmiczne bójki pod okiem dziewczyn. Tylko ekscesy pozwalają mi przegnać falę przeszłości, która wzbiera we mnie, kiedy dostaję w twarz szczęściem innych ludzi.
W poniedziałek koledzy ze stażu otwarcie zarzucają mi, że przesadziłem z Jeanem-Marie. Radzą, bym go przeprosił. Rzucam z pogardą:
- Możecie sobie gadać!
Jestem dumny i mam za złe temu chłopakowi, że wszystko, co mi opowiedział, to od początku blef.
Ale w gruncie rzeczy nie jestem tego taki pewien...
Tego samego wieczoru postanawiam sprawdzić, czy rzeczywiście mieszka z niepełnosprawnymi. Zatrzymuję motorower przed Izbą, maleńkim domkiem przy uliczce w Compiegne. Słyszę śmiechy i radosne krzyki. Pukam do drzwi. Niepełnosprawna dziewczyna otwiera mi i pyta:
- Ty jesteś kto, ty! Jak się nazywasz, ty?
Jej kalectwo wstrząsa mną. Nic nie odpowiadam. Trzy razy pyta, a ja, siłacz, mistrz bokserski, nie potrafię nic odpowiedzieć. Przychodzi Jean-Marie i mówi:
- To mój przyjaciel Tim. Zobaczysz, to superfacet.
Myślę sobie: „On naprawdę ma nierówno pod sufitem.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.