O tej książce się mówi. Na tych, którzy ją przeczytali zwykle robi wielkie wrażenie. Publikujemy przedmowę i jeden fragment zachęcając do lektury całości
Ja mu wpieprzyłem, a on twierdzi, że jestem jego przyjacielem, w dodatku superfacetem!”.
Jean-Marie wpuszcza mnie do środka. Czuję się całkiem nieswojo. Coś mi się wymyka, nie panuję nad sytuacją. Niepełnosprawny chłopak schodzi po schodach i pyta, jak mam na imię. Mówię mu. Kładzie rękę na sercu i mówi:
- Tim, ty jesteś miły!
Paf!!! Jego słowa brzmią jak pieszczota, jak Paryż-Brest pełen łagodności. Nikt nigdy nie ofiarował mi słowa „miły”. Od urodzenia jestem tylko bękartem i gnojkiem; teraz, kiedy jestem mistrzem, nagle stałem się super i ekstra. A ten niepełnosprawny cienkim, przetrąconym głosem, przez zniekształcone usta ofiarowuje mi słowo-prezent, słowo--nokaut.
Tak, to pierwszy nokaut w mojej karierze. Znokautował mnie niepełnosprawny.
Po raz pierwszy w życiu upadam w moim sercu na kolana.
- Ja mam na imię Philippe - mamrocze. Bierze mnie za rękę:
- Zjesz z nami?
Nie potrafię odmówić. Pozwalam zaciągnąć się do stołu. Posiłek jest radosny i skromny. Jedni drugim pomagają. Nigdy nie zapomnę, co podali: faszerowane pomidory.
Zastanawiam się, obserwuję ich. Niepełnosprawny zaprosił mnie do stołu, ponieważ wydałem mu się miły, a nie dlatego, że jestem mistrzem. Nie ma pojęcia o moich chwalebnych tytułach, o moim życiorysie, o moich galerach i menażkach.
Mieszkańcy Arki są istotami pozaziemskimi. Nie są podobni do innych ludzi. Wprowadzają proste i bezpośrednie relacje: podobasz im się, to ci o tym mówią; nie podobasz się, to cię ignorują. Czysty spontan, dają ci prezenty w świecie, który kalkuluje. Żadnego udawania, żadnego teatru... To odświeżające.
Przypominam sobie dziwne słowa Jeana-Marie: „Arka jest wielką rodziną. Powołał ją Duch Święty, by w naszej epoce powiedzieć, że serca człowieka nie wypełnia jego wiedza, inteligencja, technika i potęga, lecz miłość. W tym celu Bóg postanowił objawić się poprzez osoby cierpiące, osoby słabe, biedne i proste...”.
Zaczynam rozumieć.
Po jedzeniu wszyscy biorą się do naczyń i opowiadają kawały. Mój nowy kumpel Philippe mówi do mnie:
- Pójdziesz z nami do Jezusa?
Czemu nie? Dobrze się z nimi czuję. Nagle zdaję sobie sprawę, że do tego Jezusa - to musi być jeden z ich kumpli, pewnie jakiś Portugalczyk, sądząc po imieniu - muszę przejechać przez miasto w ich towarzystwie. Zaraz, zaraz! Ja, Bokson, szef bandy, którego wszyscy się obawiają, z orłem i trupią czaszką na plecach, mam przejechać przez miasto z procesją upośledzonych umysłowo, z takimi, których jeszcze dwie godziny temu nazywałem mongołami? Chybam chory!
Ale nie mam czasu się wywinąć. Jacqueline, ta, która otworzyła mi drzwi, bierze mnie za lewą rękę, a Sophie, druga dziewczyna, za prawą. Kroczymy, trzymając się za ręce, jako tako nam to idzie. Jacqueline idzie, kulejąc, i opiera się na mnie. Sophie powtarza mi z bliska: „Lubię cię, Tim, bardzo cię lubię”, obficie mnie opluwając. Za nami Dwór Cudaków na wolności. Byle nie zobaczył mnie któryś z kumpli, bo będzie wstyd!
Przechodzimy przez miasto i pół godziny później docieramy na plac przed kościołem. Przyjmuje nas Anglik, który po kolei z każdym się wita: „Dzień dobry, bracie, dzień dobry, siostrzyczko”. Myślę sobie: „Ale liczna rodzina!”. Obraca się w moją stronę:
- W porządku, bracie?
Zaraz, zaraz, przecież ja tego faceta wcale nie znam i nie jestem jego bratem! Mam braci i siostry, ale nas rozłączono. Nie znoszę, by jakiś cudzoziemiec wymawiał słowo, którego nie może podarować mi rodzina. Chyba temu Anglikowi dam po pysku. „Panowie Francuzi, uderzajcie pierwsi”, mówił pan Leon. Właśnie w tej chwili mój nowy kumpel Philippe ciągnie mnie za rękaw:
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.