O utytłanych pielgrzymach, wysoko zawieszonej poprzeczce i modlitwie babci z Ernestem Bryllem rozmawia Szymon Babuchowski.
Ernest Bryll - Urodził się w 1935 roku. Poeta, pisarz, autor dramatów, oratoriów, musicali i programów telewizyjnych. Dziennikarz, tłumacz, krytyk filmowy. W latach 1991–1995 był ambasadorem RP w Irlandii. Debiutował w 1958 roku tomem „Wigilie wariata”. W zeszłym roku wydał w Księgarni św. Jacka zbiór „Trzecia nad ranem”. Mieszka w Warszawie.
Szymon Babuchowski: Pamiętasz pierwszą ważną dla Ciebie książkę?
Ernest Bryll: – Pewnie, to była okupacja, rok chyba 1943, kiedy przyszedł do nas „Bajarz polski”. Tajemnicza książka – nie wolno jej było dotykać brudnym paluchem. W tej książce była Polska! Wiem, że dzisiaj to brzmi nijak. Ale kiedy nam zabierano ojczyznę, odczuwało się to zupełnie inaczej. Wtedy mało było książek dziecięcych. A poza tym byłem chyba na nie za dorosły wewnętrznie. Jako dziecko czytałem „Antygonę”…
Ile miałeś wtedy lat?
– Sześć! (śmiech). Pamiętam słowa: „O siostro droga ma, Ismeno!”. Nic nie rozumiałem, ale to mnie fascynowało. I nagle przychodzi ten „Bajarz”. Książka była wypożyczona od pani Czoj, która mieszkała w Warszawie, niedaleko ulicy Kawęczyńskiej. Ostatnio odezwała się do mnie prawnuczka pani Czoj – okazało się, że ona ma ten egzemplarz! Poczułem się tak, jakby jakaś baśń złożyła mi się w całość.
Myślisz, że te przeżycia z dzieciństwa miały wpływ na to, że zostałeś poetą?
– Wiesz, ja nie chciałem w ogóle zostać pisarzem. Pierwszy wiersz napisałem, jak miałem 17 lat i pracowałem w elektrowni. Nie wiadomo dlaczego. W moim domu literatura, humanistyka, były widziane jako pewne wariactwo. Ale ja żyłem w języku. Moja babka pochodziła z granicy Powiśla i Warmii. Po niemiecku mówiła biegle literackim językiem, a po polsku tylko gwarą. No i śpiewała mnóstwo piosenek. Godzinki, Gorzkie Żale, ballady ludowe: „Z tamtej strony jeziora stoi lipka zielona” – i ja miałem to wszystko w głowie. Zaraz obok był język Mazowsza, Kurpiów, Łomżyńskiego… Wszyscy mówili po polsku, ale różnymi typami języka.
A Ty czerpałeś od wszystkich.
– Tak! Słuchaj, jak pojechałem do Gdyni w 1947 roku, to w szkole patrzyli na mnie jak na raroga. Ja używałem: „azali”, „albowiem”, „atoli” – jako normalnych słów. Mówiłem trochę polszczyzną jak z pamiętników szlacheckich. Może dlatego zająłem się później mocno poezją ludową.
«« | « |
1
|
2
|
3
|
»
|
»»