Po obejrzeniu tego filmu, aż chce się postawić pytanie: czy Sam Mendes skończył się po „American Beauty”?
Debiutancki obraz tego brytyjskiego reżysera był dziełem znakomitym. Świadczyć o tym mogą chociażby nagrody (między innymi 5 Oscarów) zdobywane na całym świecie, ale także uznanie widzów i krytyki filmowej. Żaden kolejny z jego filmów - warto jednak dodać, że były zaledwie dwa - nie powtórzył tego sukcesu. Teraz widzowie w Polsce mają możliwość obejrzenia trzeciego filmu twórcy od czasu osławionego debiutu.
Reżyser wraca w tym obrazie do tematu płytkości i zakłamania arkadii amerykańskiego przedmieścia. Para głównych bohaterów, małżeństwo, jest znudzona swoim dotychczasowym życiem. On ma dobrą pracę, ale nie dającą perspektyw rozwoju. Ona – w roli dobrej żony i gospodyni domowej także nie realizuje swoich ambicji. Remedium na problem ma być przeniesienie się do Paryża. Sprawy zaczynają się jednak komplikować gdy Frank dostaje w pracy awans, a April orientuje się, że jest w ciąży. Okazuje się, że dla niego dotychczasowe życie nie jest zupełnie pozbawione sensu. To, że zdaje się być takim dla niej w świecie i czasie, w którym żyją świadczy o jej problemach emocjonalnych, a może nawet psychicznych.
Problemem tego filmu jest jego sztuczność. Nawet bunt bohaterki, który jest przecież wyrazem jej natury, najbardziej prawdziwych pragnień i potrzeb jest sztuczny. Nie pomaga tu nawet Kate Winslet znakomicie wygrywająca dysonans między nieautentycznością, sztucznością i sztywnością zachowania swojej postaci wobec przyjaciół, znajomych i sąsiadów, a naturalnością autentycznych uczuć wyrażanych tylko w gronie rodzinnym (od nadziei na wyjazd do Paryża, poprzez zawód patriarchalnością i chęcią dominacji męża do nienawiści jaka z tego wypływa). Nie ustępuje jej Leonardo Di Caprio jako Frank – wzorowy, wydawałoby się, mężczyzna, głowa rodziny, silny przewodnika stada w patriarchalnym społeczeństwie Ameryki lat ‘50.
W ogóle najlepiej w tym filmie bronią się aktorzy (w drugim planie bardzo dobrzy Kathy Bates i Michael Shannon). Umiejętność ożywienia arcyteatralnych dialogów dowodzi ich klasy.
Trudno jednak naprawdę przejąć się odgrywanym przez nich dramatem. Nie zostaje on przez reżysera przedstawiony prawdziwie. „Droga do szczęścia” byłaby może udanym Teatrem Telewizji, filmem takim nie jest. Problem co prawda może kiedyś dotknąć każdego z nas, nie jesteśmy jednak postaciami w teatrze. W filmie Mendesa brak prawdy.
Ona była np. w „Placu Zbawiciela”. To także bolesna wiwisekcja rodziny w momencie kryzysu. Film, który prawdziwym, bolesnym realizmem (a momentami wręcz naturalizmem) zmusza do zastanowienia się nad sobą, nad tym jak każdy widz zachowałby się w przedstawionych sytuacjach. Ostateczność wyboru podjętego przez bohaterkę w obrazie Krauzego wynika ze świadomości, jest koniecznością wynikającą z jej sytuacji. W „Drodze do szczęścia” ta sama ostateczność wyboru jest czymś niezamierzonym, przypadkowym.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.