Z Hollywood na Broadway i z powrotem.
Najpierw był film – kultowa, nagrodzona Oscarem za scenariusz komedia Mela Brooksa z 1967, w której roku Zero Mostel i Gene Wilder szaleli na ekranie niczym bracia Marx za najlepszych lat. Komedia anarchistyczna, wywrotowa, idealnie wpasowująca się w kontrkulturowe nastroje epoki Beatlesów i dzieci kwiatów, a jednocześnie obśmiewająca ówczesne mody i subkultury (sceniczny występ artysty znanego jako L.S.D. – skrót od Lorenzo St. Dubois – to przecież komediowa perełka. Jedna z najlepszych i najśmieszniejszych sekwencji w tym filmie).
Po latach Brooks wrócił do „Producentów” - dopisał kilka nowych scen, dołożył więcej piosenek i wystawił jako musical na Broadway’u. I spektakl okazał się być hitem. Obsypano go teatralnymi nagrodami (12 statuetek Tony!), a że w Hollywood akurat ponownie zapanowała moda na musicale (pokłosie sukcesu rewelacyjnego „Chicago”), wkrótce zapadła decyzja o remake’u, którego reżyserię powierzono Susan Stroman.
Stroman wywiązała się z ze swojego zadania bardzo przyzwoicie. Gdy mowa o tzw. „numerach” (piosenkach i sekwencjach tanecznych, a co za tym idzie także kostiumach, choreografii, czy scenografii), jej wersja bije na łeb, na szyję film Brooksa z lat ’60. To oszałamiający spektakl: feeria barw i dźwięków, od której, naprawdę, nie sposób się oderwać.
Nieco gorzej jest z „komediowością” nowych „Producentów”. Matthew Broderick i Nathan Lane (którzy wcielali się już w Maxa Bialystocka i Leo Blooma na Broadway’u), nie są tak utalentowanymi i charyzmatycznymi komikami, jak wspomniani na początku Mostel i Wilder. Ich kreacje są natomiast bardziej stonowane, spokojniejsze, sympatyczniejsze… Zero Mostel był gburowaty, wręcz nieprzyjemny. Za to Lane’a da się lubić, a po porywającym wykonaniu utworu „Betrayed” - w którym (sam jeden!) odgrywa skróconą wersję całej dotychczasowej fabuły – nie sposób przejść obojętnie nad jego kunsztem aktorskim. Wszak to popis jakich mało. Prawdziwy, sceniczny majstersztyk.
I chociażby z tego powodu warto tych odświeżonych w 2005 roku „Producentów” obejrzeć. A przecież na drugim planie pojawiają się tutaj także Will Ferrell, Gary Beach, Roger Bart, czy John Lovitz – w przezabawnych rolach, rólkach i piosenkach, których nie da się zapomnieć.
Każdy komu bliskie są podobne musicalowo-komediowe klimaty (a przy okazji chciałby się dowiedzieć, jak na Broadway’u zarabia się miliony na sztukach-niewypałach), powinien ten film koniecznie zobaczyć.
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.