– Tu warsztatem jest nie tylko ciało aktora, ale też forma, którą gra. Czasem jesteśmy przebrani za różne dziwne rzeczy, patrz: lodówka. I trzeba ją zagrać, nie będąc zimnym w środku – śmieje się Agnieszka.
To niezwykły świat, pełen przygód i wydarzeń, które można przeżyć tylko tam. Jeśli kogoś zaskakuje, to chyba jedynie dorosłych, bo przecież rzeczą normalną jest, że pies potrafi mówić, kury śpiewać, a żaba tańczyć. Jest tu wszystko, co można sobie wymarzyć. „Wierzę w ludzką i powszechną potrzebę sztuki, w niezbędność i społeczną wrażliwość oddziaływania teatru, w bezcenną wartość dziecięcego wzruszenia, radości i śmiechu. Nie wydają mi się więc groźne kryzysy, jeżeli będziemy pamiętali, komu i czemu mamy służyć, dobrze służyć” – pisał w 1981 r. Mirosław Antuszewicz, scenograf Państwowego Teatru Lalek w Olsztynie. I miał rację. Mimo różnych kryzysów, zmian nazwy, teatr lalek w Olsztynie trwa, a dzieci nieustannie wypełniają jego widownię. 65-letnia historia tego niezwykłego miejsca, dziś Olsztyńskiego Teatru Lalek, rozpoczęła się w 1953 roku. Dla dzieci dawno, dawno temu, w poprzednim wieku, kiedy nazywano go Teatrem „Czerwonego Kapturka”.
Będą się dziać rzeczy ciekawe
Choć, jak uważał nieżyjący już kierownik literacki teatru Jan Puget, jego początki sięgają czasów sprzed II wojny światowej. Działał wówczas zespół nauczycieli objeżdżających warmińskie wsie jako „Bajka”. Ten 10-osobowy zespół kukiełkowy prowadził Franciszek Piotrowski. W latach 1937–1939 zorganizowali kilkadziesiąt spektakli, walcząc w ten sposób o polskość. Później przyszły II wojna światowa, egzekucja w torfowiskach hohenbruchskich, obozy w Sachsenhausen, Dachau, więzienie w Ravensbrück... Tak Niemcy ukarali członków zespołu za ich ideały. Po wojnie ci, którzy przeżyli więzienia i obozy, lalkarstwem się już nie zajęli. Przez pierwsze powojenne lata na terenie województwa olsztyńskiego nie było teatru lalek. W 1950 r. do Olsztyna przeniósł się Mieczysław Czerwiński i tam od 1953 r. był kierownikiem literackim Teatru im. Stefana Jaracza. Z jego inicjatywy 13 listopada 1953 r. w ratuszu zebrała się grupa osób, w wyniku czego powołano Stowarzyszenie Teatru Kukiełkowego Ziemi Warmińsko-Mazurskiej „Czerwony Kapturek”. Kierownikiem artystycznym, a później dyrektorem „Czerwonego Kapturka” został M. Czerwiński. W ciągu paru tygodni wraz z Janiną Zakrzewską napisał sztukę. „Na chybcika wylepiono lalki i już po paru miesiącach, 31 stycznia 1954 r., teatr wystąpił, na razie w sali ratusza, ze swoją pierwszą premierą. Atmosfera na Sali uzasadniała tytuł widowiska: »Piękna była to przygoda«” – pisał Jan Puget. „Kurtyna jest nieduża, taka zresztą, jak i cała scena. Aksamitna, czerwona, w białe grochy. Przed kurtynę wychodzi maleńka lalka – jakże dobrze nam znana z baśni naszego dzieciństwa – Czerwony Kapturek. [Oznajmia], że na scenie za chwilę dziać się będą rzeczy ciekawe. (...) Dzieci były oczarowane. Siedziały cichutko, nawet te najmłodsze. Od czasu do czasu tylko, kiedy sytuacja stawała się pełna napięcia, głośnymi okrzykami manifestowały swoje wrażenia” – donosił o premierze „Głos Olsztyński”. „To nic, że wypożyczone reflektory samochodowe źle oświetlały scenkę. Że kurtynę musiało równocześnie ciągnąć na sznurkach czterech ludzi i że aktorzy chodzili prawie na kolanach, że za kulisami panował tłok jak w warszawskim tramwaju” – podsumowano w „Życiu Literackim”. Bo nie to było ważne. Liczyły się tylko dzieci. Tak zaczęła się przygoda z teatrem lalek. Spektakle tylko w niedziele, a w ciągu tygodnia harówka, „w deszcz nie deszcz, a nieraz i w czas mrozów, ciężarówką pożyczoną z Domu Książki wyjeżdżali nasi lalkarze do dalekich nieraz świetlic i szkół Warmii i Mazur” – pisał J. Puget. Ale tak niemal wszędzie zaczynały działalność teatry lalek w powojennej Polsce.
Tu gra wszystko
– Wychowałem się w rodzinie teatralnej, byłem więc „skazany” na teatr. Trafiłem do teatru lalek, bo... nie dostałem się do szkoły dramatycznej. Zamysł był prosty – przetrwać rok na kierunku lalkarskim i po tym czasie go zmienić. Ale miałem fantastycznych pedagogów, którzy zarazili mnie pasją do lalek – śmieje się aktor Tomasz Czaplarski. Później pierwsza praca, następnie telefon od dyrektora Głowackiego z Olsztyna. – Kiedy jechałem tu pierwszy raz, ujrzałem piękne wzgórza, doliny i jeziora. To mnie ujęło. Poza tym obłędna atmosfera w olsztyńskim teatrze. Już wiedziałem, że muszę tu zostać – wspomina. Miłość do tej formy teatralnej i krajobrazów, atmosfera w teatrze i najlepsi widzowie pod słońcem – ta mieszanka zatrzymała Tomka w Olsztynie. – Nie tworzymy tu komercyjnych projektów, ale artystyczne. Tu gra wszystko: cała scenografia, szelest papieru, światło i cień. To wszystko wpływa na wyobraźnię widzów i aktorów. I to jest właśnie teatr formy. Już na studiach uświadomiłem sobie, że przedmiot może mieć „duszę”, że lalka oddycha, że tu panuje różny klimat, mroczny i radosny. Tak można oddać wiele trudnych problemów. Można grać klasykę i „Ulicę Sezamkową”, i wizjonerskie sceny lalkowe. Śpiewamy na głosy, to wchodzą roboty, później główną rolę gra światło – mówi.
Dostrzec misia
O fantastycznej atmosferze w teatrze mówi też Agnieszka Roszko, od 25 lat aktorka Olsztyńskiego Teatru Lalek. – Tworzymy rodzinę. Rzadko dziś zdarza się w pracy, że ludzie tak po prostu, po ludzku się lubią. Oczywiście, znamy swoje słabości i wady, ale też zalety, które przede wszystkim szanujemy. A praca? Teatr lalek to nie, jak niektórzy mówią, „pitu, pitu laleczkami”. Tak nie jest – podkreśla Agnieszka. Mówi, że taki teatr to miejsce dla pasjonatów, pozytywnych świrów. – Bez komercji, dużych pieniędzy. Tu się nie zarabia, tu się żyje. Szczęśliwie żyje – dodaje. Dowód na to? – Im jestem starsza, tym bardziej świruję na punkcie ożywiania przedmiotów martwych – śmieje się Jagna Polakowska. Bierze poduszkę, zgniata ją w odpowiednim miejscu, zaczyna „kroczyć” nią po blacie stołu. Nawet dorosły nie ma problemu, aby w poduszce dostrzec misia. – Wciąga mnie to. Chciałoby się dużo opowiadać o tym – dodaje. Wspomina pierwszy spektakl w Olsztynie, kiedy wzięła lalkę do ręki i śpiewała: „Ciaptak, Ciaptak”. – Do dziś to pamiętam – uśmiecha się. Mateusz Mikosza wspomina rodzinny dom. Jego tata był aktorem teatru lalek w Opolu. Zdarzało się, że próby były w domu, często chodził na nie do teatru. – Biegało się po scenie, przesiadywało na widowni. Droga do teatru lalek była więc dla mnie oczywista. Nie żałuję tego. To satysfakcjonująca praca – wspomina. Wraz z nim pracuje jego żona. Podkreślają, że to dla nich szczęście. – Chciałam być aktorką dramatyczną. Ale raz trafiłam do teatru lalek w Opolu na ogólnopolski festiwal. Oczy mi się otworzyły. Co za cuda można robić! A to liście się przez scenę samoistnie przetaczają, wiatry wieją, wszyscy pozytywnie nawiedzeni. Tak rozpoczęła się moja miłość do tego teatru. Kiedy mam lalkę w ręce, czuję ogromną satysfakcję i spełnienie. Kiedy człowiek sam wychodzi na scenę, to jakoś łyso. A tu jest kompan do grania – mówi Honorata Mierzejewska-Mikosza.
Wszyscy pracujemy na premierę
Na krześle siedzi piankowy mężczyzna. Jeszcze niedawno był materacem, na którym ktoś spał. Obok leżą skrawki materiałów, kilka guzików, jakiś zamek błyskawiczny. Na blacie szkic lalki – jak ma wyglądać, w co ma być ubrana. Przychodzi scenograf i opowiada, rysuje, że takie ma być ucho, nos haczykowaty, włosy rzadkie, ten element ma się poruszać, aktor musi mieć takie a takie możliwości gry lalką. – Mówi dużo, a później my robimy dużo. Ożywiamy materię. Lalki są różnej wielkości, małe, czasem takie, że aktor ubiera się w nią – mówi Alina Gruchała i pokazuje profil sylwetki aktora wyrysowany ołówkiem na szafie. Bo trzeba wiedzieć, jak duży ma być kostium. – Materiały często przynoszą nam ludzie. A to stare koszule, materace, guziki i zamki, stare torby i walizki. My później robimy różne cudeńka – uśmiecha się. Lalkę robi się średnio około tygodnia, choć niektóre wymagają dużo więcej czasu. Pomagają mechanizator i stolarz. – Tu nie jest potrzebne wykształcenie, ale talent i szczęście, by trafić do teatru. Jestem krawcową. Po technikum odzieżowym szukałam pracy. Ciocia wyczytała, że potrzebują krawcowej w teatrze. Przyszłam i tak tu jestem. Od 36 lat – mówi Ewa Radke. – Za każdym razem kończymy coś i zaczynamy coś nowego. Robimy coś, co na scenie ożywa, a reakcje dzieci są bezcenne. Czasem na widok lalki truchleją, czasem się śmieją, czasem krzyczą. Wszyscy pracujemy na jeden efekt, na premierę – dodaje Alina.•
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.
Trend ten rozpoczął się po agresji Kremla na Ukrainę. A w USA...