Może nie tak gniewni, jak niegdysiejszych „Dwunastu…”, ale podobieństwa są.
„Dwunastu gniewnych ludzi”, rzecz jasna. Klasyczny, kultowy film Sidneya Lumeta, w którym jeden z przysięgłych próbuje przekonać pozostałych jedenastu o niewinności oskarżonego. Zdaje się, że stoi na straconej pozycji, ale skoro wciela się w niego sam Henry Fonda…
A kto gra w wyreżyserowanych przez Roba Reinera „Ludziach honoru”? Demi Moore i Tom Cruise! A więc i tu nie może być inaczej, choć, czy aby na pewno? Wszak ta dwójka młodych, zdolnych, choć działających sobie na nerwy (a jakże) wojskowych prawników, zmierzyć będzie musiała się z demonicznym (a jakże!) Jackiem Nicholsonem, który jako pułkownik Nathan R. Jessup dowodzi bazą wojskową w Guantanamo. Doszło tam do śmierci w koszarach. Śmierci w wyniku nieszczęśliwego wypadku? Tzw. fali? A może ktoś wydał rozkaz, by zamęczyć najsłabszego w grupie?
Na ławie oskarżonych zasiada dwójka żołnierzy, ale w wyniku kolejnych zeznań i przesłuchań przybywa dowodów na to, że to chyba jednak nie oni byli prowodyrami okrutnej akcji, zakończonej zgonem szeregowego Williama Santiago. Kto zatem mógłby stać za tym wszystkim? Co mogło by tu być głównym powodem, motywem zbrodni?
Niby dramat sądowy, ale ogląda się to wszystko znakomicie. Bo prócz wspomnianych wyżej gwiazd, to i zdjęcia, i kostiumy, i scenografia są tu na niezwykle wysokim poziomie. Neoklasyczne Hollywood? Nowy (drugi?) styl zerowy? Może tak powinno określać się wszystkie te perfekcyjnie zrealizowane produkcje, z lat ’90, nieskażone jeszcze efektami komputerowymi?
Osobna sprawa to kapitalny scenariusz Aarona Sorkina. Późniejszy laureat Oscara za „The Social Network” debiutował jako scenarzysta właśnie z obrazem „Ludzie honoru”, który zresztą w 1993 r. też o Oscary walczył, przegrywając ostatecznie w kategorii najlepszy film z „Bez przebaczenia” Clinta Eastwooda. „Ostatnim prawdziwym westernem” – jak pisał Mateusz Hofman.
Czyli coś w tej ostatniej dekadzie XX wieku być musiało. Świętowano stulecie kina, wracano do tradycyjnych gatunków (kino gangsterskie też święciło wtedy przecież triumfy; z przytupem wzięto się za realizację kolejnych sandałowych widowisk w ramach cyklu „Biblia”, którego, co ciekawe, wcale nie rozpoczęło „Genesis. Księga Rodzaju” z 1994 roku, a „Abraham” zrealizowany rok wcześniej).
Warto więc „Ludzi honoru” oglądać, mając świadomość w jakim momencie i kontekście powstał ten film. A obejrzeć go można on-line, na kliku polskich platformach streamingowych. Jakich? Sprawdzisz np. na Upflix.pl.
*
Tekst z cyklu Filmy wszech czasów